Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
czwartek, 26 grudnia 2024 02:24
Reklama KD Market

Ulica, która ciągnie 

Mimo pandemii i trudności organizacje pomagają bezdomnym Polakom w Chicago

Widok bezdomnych Polaków na ulicach Chicago jest zawsze smutny, lecz chyba najbardziej porusza w okresie świątecznym. Zima na ulicy jest bezlitosna – opowiada Roman, który doświadczył jej na własnej skórze. Nocowanie w kolejce, melinach, na klatkach schodowych, ciągły ruch i starania o alkohol – to rzeczywistość tych, którzy wybierają życie na ulicy. W tle od lat te same organizacje wyciągają rękę do bezdomnych i oferują szansę na odmianę życia. Roman jest wśród nielicznych, którym to się udało. Roman* ma wesołe oczy i pogodny uśmiech. Wrócił właśnie z „roboty” w Indianie i w pierwsze naprawdę mroźne weekendowe popołudnie spotykamy się pod wiatą piknikową w parku Schiller Woods. Roman wypija łyk gorącej herbaty i zaciąga na głowę czarny kaptur. Ale nawet widząc go w tym kapturze nigdy bym nie zgadła, że siedzący przede mną czterdziestoparolatek spędził osiem lat na ulicy. Czy to było dokładnie osiem lat, do końca nie jest pewny. Przeprasza, że nie pamięta dat, usprawiedliwia się zanikami pamięci. – Kiedy codziennie pijesz, to nawet nie wiesz, kiedy upłynął tydzień, a kiedy miesiąc. Lata picia zlewają się w jedną wielką całość – tłumaczy. Dwa lata temu po raz ostatni opuścił schronisko dla bezdomnych mężczyzn Anawim, działające przy kościele Świętej Trójcy. Tym razem nie dlatego, że skończyła się zima i pora było wracać na ulicę. Po wielu nieudanych próbach ma wielką nadzieję, że tym razem naprawdę się udało. Przyznaje, że choć przy wychodzeniu z alkoholizmu najważniejsza jest własna wola, to nie udałoby mu się tego osiągnąć bez organizacji pomagających bezdomnym Polakom, m.in. Anawimu, Zrzeszenia Polsko-Amerykańskiego i centrum leczenia uzależnień Haymarket.
Schronisko Punkt Zwrotny przy Zrzeszeniu Polsko-Amerykańskimfot. Jacek Boczarski
O 9 rano przed schroniskiem przy Zrzeszeniu ustawia się kolejkafot. Jacek Boczarski
Jedna wielka pijacka rodzina  Popijać zaczął już w pierwszej pracy po przyjeździe do Stanów. Jednak przychodzenie do domu codziennie pijanym, jego zdaniem, było niczym w porównaniu z tym, co miało  nastąpić później. Po kilku latach picia stracił pracę i wyprowadził się z domu. W swoim zawodzie był fachowcem, więc bez problemu znajdował kolejne miejsca pracy – ze wszystkich wylatywał za alkohol. Wreszcie przyszedł moment, kiedy nie miał już pieniędzy na mieszkanie. – Siedziałem na przystanku na Belmont i Narragansett z bagażami, zastanawiając się co dalej robić. Zacząłem chodzić po „elach” w nadziei, że może gdzieś prześpię. Nie wiedziałem, co z sobą zrobić, aż… spotkałem nowych kolegów – opowiada Roman. Gdy pierwszy raz wszedł do meliny przy Irving i Austin, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wkrótce miał się jednak nauczyć, jak żyć na ulicy. – To był dom odebrany przez bank, w którym jeszcze był prąd. Na każdym piętrze mieszkali ludzie z ulicy, łącznie może z 25 osób, sami Polacy. Na jednej kanapie było picie, na drugiej bójka, na trzeciej seks. Byliśmy jak jedna wielka rodzina, która codziennie biła się i chlała. W ciągu dnia koledzy chodzili „strzelać”, czyli żebrać. Ja zajmowałem się gotowaniem i sprzątaniem. Dwa-trzy razy dziennie przyjeżdżała tam karetka. Właśnie w tym domu Roman po raz pierwszy doświadczył silnego alkoholowego delirium. Słyszał głosy i był przekonany, że ktoś chce go zabić. Był tak wystraszony, że poszedł do szpitala na Addison i Central. Nakazano mu iść do domu, bo nic mu nie jest. Wówczas rozwalił głową szybę z metalową kratką w szpitalnych drzwiach. „Teraz coś mi jest” – powiedział lekarzom. Uznano, że Roman targnął się na własne życie i został skierowany do szpitala psychiatrycznego. Spędził tam miesiąc, dochodząc do zdrowia. W tym czasie poznał nowych kolegów Polaków. Po wyjściu znów wylądował w melinie na Irving – do czasu, aż któregoś dnia przyjechała policja i zabezpieczyła dom. Sześć godzin na piechotę Do Anawimu Roman po raz pierwszy szedł piechotą sześć godzin w środku zimy z odparzonymi nogami. To mógł być rok 2011 – wspomina. Prowadząca wówczas dom Teresa Mirabella najpierw kazała mu się wykąpać, potem dostał pokój i ciepły posiłek. Pozostał tam wówczas około trzy miesiące, zanim wyrzucono go – za picie. Jednak powracanie do Anawimu, aby przezimować, a następnie wylatywanie za alkohol, stało się u Romana nową normą. Za każdym razem „ciotka”, jak nazywał Mirabellę, przyjmowała go, choć niejednokrotnie było to wbrew regułom schroniska. Anawim przyjął go również, gdy po paraliżu nogi i pobycie w szpitalu lekarze powiedzieli mu, że nie będzie mógł chodzić. I kolejny raz, gdy włócząc się pijany po parku w stanie Michigan pękło mu jelito i trafił do tamtejszego szpitala. Gdy zaczęło powstawać schronisko Anawim dla kobiet, Roman zobowiązał się, że pomoże w jego budowie. Pracował więc i znikał, bo zapijał i tak było kilka razy. Anawim zawsze był bezpieczną i domową przystanią – wspomina Roman. Porównując z innymi amerykańskimi schroniskami, to jak niebo i ziemia. – W Anawimie możesz naprawdę poczuć się jak w domu. Jest rodzinna, swojska atmosfera. Każdy ci pomoże – da buty, odda swój płaszcz. Chętni do wyjścia z nałogu otrzymają wsparcie. Są tylko dwa warunki – nie wolno pić i trzeba chcieć.
Szymon jest na ulicy od 16 latfot. Jacek Boczarski
Schronisko franciszkańskie na zachodzie Chicago przed pandemiąfot. Joanna Marszałek
Butelka z Jewela Gdy Roman pierwszy raz wyleciał z Anawimu, usłyszał o dziennym schronisku dla bezdomnych prowadzonym przez Zrzeszenie Polsko-Amerykańskie przy ulicy Cicero w Chicago. Tu, w zaadoptowanym na dzienne schronisko mieszkaniu z telewizją i polską kuchnią polscy bezdomni mogli spędzić czas w ciągu dnia, na nocleg dostawali wejściówki do miejskich noclegowni. Jako że dostał kartę na przejazdy miejską komunikacją, mógł codziennie z innego Jewela w mieście wynosić butelkę. Wszystko miał doskonale zaplanowane. W ostateczności Roman zaczął uczęszczać na oferowany przez Zrzeszenie otwarty program leczenia uzależnień. Miał wielką nadzieję, że przestanie pić. W schronisku dostał odpowiedzialną funkcję. Wszystko szło w dobrą stronę. – Po kilku miesiącach, w pewną sobotę, zachciało mi się wypić. Gdy poszedłem oddać klucze, wzięto mnie na alkomat. Usłyszałem „do widzenia”. Do planu funkcjonowania na ulicy, który wypracował sobie Roman, dołączyła jeszcze jedna organizacja – centrum leczenia uzależnień Haymarket i istniejący tam polski program. Program skoncentrowany na polskiej społeczności działał w Haymarket od 2010 do 2015 roku. Pacjenci najpierw przechodzili tygodniowe odtrucie (detoks), a następnie 28-dniowy program odwykowy, podczas którego uczestniczyli w zajęciach edukacyjnych, psychoterapii grupowej, indywidualnej i spotkaniach Anonimowych Alkoholików lub Narkomanów – w języku polskim. Polscy terapeuci z Haymarket przed zimą niejednokrotnie sami jeździli na ulicę i zabierali z niej polskich bezdomnych. Roman zawsze „odbębniał”, jak mówi, miesiąc w Haymarket, aby móc przejść do Anawim, ale gdy nadchodziło lato, za każdym razem ulica okazywała się silniejsza. – Schemat był taki: gdy już bardzo źle się czułem, szedłem do szpitala. Stamtąd do Haymarket, z Haymarket do Anawim, a po przezimowaniu – z powrotem na ulicę – wspomina. Melina, więzienie i psychiatryk Roman dobrze pamięta pewną zimę, którą spędził na „Milłokach”. Na Jackowie znalazła się druga melina – najpierw wraz z kilkunastoma kolegami spali w garażu. Potem przenieśli się do domu. Pamiętnej zimy „mieszkało” tam, według Romana, około 30 osób, z czego połowa już nie żyje. – To, co tam się działo, jest nie do opowiedzenia – wspomina Roman. – Jednej nocy, gdy spaliśmy pijani, obudziłem się z bólu – ktoś skakał mi po głowie, jakby chciał mi zmiażdżyć czaszkę. Do budynku wpadła ruska mafia – lała się krew, byliśmy połamani. Oprócz Polaków w domu mieszkali też Ukraińcy, potem zaczęli sprowadzać się Latynosi. To była wybuchowa mieszanka. Zmienił teren na Diversey i Kimball. Pijąc z kolegami w miejskich parkach, często interesowała się nimi policja. Zaczął być zamykany na komisariacie – za picie w miejscu publicznym. Zaczęły przychodzić wezwania do sądu, do którego się nie stawiał. Wreszcie wydano na niego nakaz aresztowania. Gdy trzeźwiał, chciał to odkręcić, ale było już za późno. W powiatowym więzieniu spędził trzy miesiące. Pewnej zimy, gdy po raz kolejny wyleciał z Anawimu, kupił sobie wódkę, pojechał do śródmieścia i sam wypił całą butelkę. Obudził się w szpitalu ze skierowaniem do psychiatryka. Dowiedział się, że stał nad jeziorem i chciał do niego wskoczyć. Roman zaczął tracić czucie w prawej nodze od kolana w dół. Miał coraz większe trudności z chodzeniem. –Ale jeszcze kolega podtrzymywał mnie i szliśmy do sklepu po piwo – wspomina. Gdy wylądował w szpitalu, lekarze sugerowali, że już nigdy nie będzie mógł chodzić. Przestraszył się, przestał pić, poszedł do Anawimu, zaczął ćwiczyć i stopniowo odzyskiwać czucie. Gdy tylko wróciły siły, znalazł się z powrotem na ulicy. Jedną z ostatnich „przygód”, które pamięta Roman, była robota za kierowcę u Rosjan, którzy robili lewe interesy. Choć codziennie był pijany, wiedział, że jest zamieszany w coś poważnego, bo u rosyjskich kolegów widział stosy kart kredytowych. Na szczęście któregoś dnia zapił tak, że wylądował w szpitalu, dzięki czemu kontakt z „ruskimi” się urwał. – W przeciwnym razie mógłbym wylądować w lesie jako pokarm dla kojotów – zamyśla się Roman. Do Anawimu Roman wracał jeszcze parę razy, zanim w 2018 r., wzmocniony dwuletnim pobytem, zamiast na ulicę, postanowił spróbować wrócić do normalności. Przestał liczyć trzeźwe dni, miał dobrą pracę, wsparcie od życzliwego szefa i nową partnerkę.
Goście schroniska przy Zrzeszeniu mają polską telewizjęfot. Jacek Boczarski
Zima i zupa Zeszłej zimy, od 1 listopada 2019 do 26 lutego 2020 r. w Chicago i na przedmieściach  zarejestrowano 37 zgonów spowodowanych wyziębieniem organizmu. Koroner powiatu Cook kwalifikuje je jako zgony „z zimna” wówczas, gdy hipotermia jest choć jedną z przyczyn śmierci. Najczęściej przyczyn jest kilka, a alkohol jest bardzo często jedną z nich. Jak wygląda zima na ulicy? –  W ciągu dnia musisz cały czas chodzić, żeby nie zamarznąć – opowiada Roman. – Cały czas kombinować, żeby zdobyć coś do picia. Kto mądry, ten ucieka przed zimą z Chicago. A komu nie uda się uciec, ten albo jeździ kolejką, albo znajduje jakąś melinę, czasami nocuje na klatce schodowej. W Chicago nikt nie powinien zamarznąć ani być głodny – jest tyle instytucji, które pomagają bezdomnym! Zawsze jest gdzie się przespać i co zjeść, o ile człowiek kontaktuje. Ale jeżeli jest tak pijany lub naćpany, że chce się tylko spać, to przyśnie byle gdzie i niewiele trzeba. Ludzie zamarzają przez alkohol, nie z zimna. Wiele osób w dobrej wierze oferuje bezdomnym na ulicy jedzenie. Instytucje i schroniska pomagające bezdomnym mają stałe źródła zaopatrzenia, zarówno w suchy prowiant, jak i gotowe, w tym ciepłe posiłki. Niejednokrotnie pochodzą one z lokalnych restauracji, supermarketów i sklepów. Największy w mieście bank żywności, Greater Chicago Food Depository, w zakończonym 30 czerwca roku fiskalnym wydał rekordową w swojej 41-letniej historii liczbę produktów żywnościowych – 93 mln funtów. Organizacja współpracuje z ponad 700 lokalnymi spiżarniami, schroniskami i jadłodajniami. – Bezdomni nie chcą jedzenia na ulicy. Biorą je z grzeczności, lecz często je wyrzucają, bo jedzenia mają w bród. Dla żebrających na parkingach pod sklepami Polaków liczą się tylko pieniądze na wódkę, na papierosy. To jedzenie lepiej zawieźć gdzieś do kościoła, gdzie będzie z niego lepszy użytek – mówi Roman. Wielu bezdomnych Polaków w Chicago to osoby powracające latami do tych samych instytucji pomocowych. Dochodzą do siebie, czasem podreperują zdrowie, czasem próbują zerwać z nałogiem i odmienić życie, lecz bardzo często lądują z powrotem na ulicy. Jak twierdzi prowadzący schronisko Anawim Piotr Nowak, prawdziwymi historiami sukcesu – trzeźwym funkcjonowaniem w ogóle społeczeństwa – pochwalić się może jedynie około 10 proc. byłych rezydentów. – Na ulicy najlepsza jest wolność, beztroska. Na ulicy nie masz żadnych problemów, żadnych zobowiązań, żadnych rachunków do płacenia. Nigdzie nie czujesz się lepiej niż na ulicy – iść z kumplami, usiąść na ławce, opić się, mieć wszystko gdzieś… Jeśli masz przy sobie grosz, jesteś szczęśliwym człowiekiem – opowiada Roman. Schronisko Punkt Zwrotny W zaadoptowanym na schronisko przytulnym mieszkaniu na piętrze Zrzeszenia Polsko-Amerykańskiego w dzielnicy Portage Park w Chicago w kącie głównej sali stoi skromnie udekorowana choinka. Gra polska telewizja. Kiedyś były tutaj tapczany, dziś stoi kilka gołych krzeseł rozstawionych w odpowiedniej odległości od siebie. W kuchni pachnie świeżą kawą, lecz stół, przy którym kiedyś siedziało kilkunastu gości, ma teraz cztery stanowiska oddzielone przegrodami z pleksi. Na każdym kroku plakaty informują o zaleceniach dotyczących noszenia masek i dystansowania społecznego. Po wybuchu pandemii w marcu schronisko zostało zamknięte. Zamknięty też został działający przy nim bank żywności, gdyż, jak nam powiedziano, administracja nie byłaby w stanie nadążać z dezynfekcją pomieszczeń. Przed pandemią ciepło, schronienie, gorący prysznic i ciepły polski obiad, od 7 do 5 pm przez siedem dni w tygodniu, mogło tu znaleźć od kilkunastu do 20 gości. Restrykcje związane z COVID-19 sprawiły, że liczba gości w schronisku dziś została ograniczona do sześciu, a godziny – od 9 do 2 pm i tylko od poniedziałku do piątku. Codziennie o dziewiątej rano przed schroniskiem ustawia się kolejka. Ewa Susman, koordynatorka programów klinicznych Zrzeszenia ma na biurku co najmniej dwadzieścia teczek klientów, którzy dzwonią i pytają o miejsce w schronisku. W miejsce pełnoetatowych pracowników placówkę obsługują teraz z doskoku pracownicy innych działów. Kiedyś pracownicy schroniska jeździli i zbierali bezdomnych z ulicy. Dziś z braku ludzi i środków jest to niemożliwe. Potrzeby są ogromne, lecz możliwości i środki ograniczone – mówi Susman, a potwierdzają to w rozmowie bywalcy schroniska. – Dla kolegów, którzy nocują na ulicy albo w kolejce, te skrócone godziny i dni to duży problem, zwłaszcza teraz, zimą – mówią. Od jego otwarcia w 1986 r. przez schronisko Turning Point (Punkt Zwrotny) przy Zrzeszeniu Polsko-Amerykańskim przewinęło się ponad 1400 mężczyzn.
Wigilia 2017 r. w domu Anawimfot. Grzegorz Dziedzic
Dom Anawim pomaga bezdomnym Polakom od 1989 r.fot. Grzegorz Dziedzic
Domy Anawim Schronisko Anawim, założone przez franciszkanina śp. Błażeja Karasia, do którego dołączyła wkrótce śp. Teresa Mirabella, działa nieprzerwanie od ponad 30 lat. W ostatnich latach jego siedzibą jest dawny konwent należący do Polskiej Misji przy kościele Świętej Trójcy. Placówka nie zaprzestała działalności w czasie pandemii. Wręcz przeciwnie – latem oddano do użytku żeński dom Anawim w chicagowskiej dzielnicy Humboldt Park. Schronisko dla mężczyzn jest w stanie pomieścić do 60 mieszkańców, przy czym przyjmowani są tylko ci, którzy zobowiążą się do trzeźwości i przestrzegania ścisłych reguł. W domu dla kobiet schronienie i potrzebną pomoc znaleźć może do dziewięciu kobiet, które chcą stanąć na nogi po życiowych zawirowaniach. Przyjmowanie rezydentek odbywa się powoli i ostrożnie, m.in. ze względu na panującą pandemię. Od śmierci Teresy Mirabelli w 2019 r. w Anawimie zmieniło się parę rzeczy. Na ulicy krążą głosy, że reguły w schronisku zostały zaostrzone. Kierownictwo podkreśla jednak, że zmiany są na korzyść misji i dla usprawnienia funkcjonowania obu domów. Mieszkańcy domów muszą pisemnie zobowiązać się do woli odmiany swojego życia i podpisać regulamin. Zgodnie z nim przyłapanie mieszkańca na spożyciu alkoholu oznacza natychmiastowe wydalenie z domu. – Anawim to nie jest miejsce dla osób, które potrzebują jednorazowego noclegu. To się po prostu u nas nie sprawdza. Chęć pomocy samemu sobie jest u nas najważniejsza – twierdzi Piotr Nowak, kierownik domu dla mężczyzn. Schroniska Anawim funkcjonują w całości dzięki prywatnym darowiznom i pracy wolontariuszy, i nie otrzymują dofinansowania z miasta ani stanu. Żywność pochodzi głównie z donacji firm polonijnych i nie tylko oraz banków żywności. Oprócz środków finansowych stałą potrzebą w schroniskach Anawim, zwłaszcza w czasie pandemii, są środki czystościowe (płyny do prania, do naczyń i środki czyszczące). Haymarket i pomoc dla Polaków  Centrum leczenia uzależnień Haymarket Center w dzielnicy West Loop jest jedną z nielicznych placówek, która pozostała otwarta i funkcjonuje w pełni mimo pandemii. Haymarket to największy ośrodek leczenia uzależnień w Chicago. Jak powiedziała nam Alina Hołyk, asystentka dyrektora ds. klinicznych, centrum co miesiąc obsługuje około 200 pacjentów, z czego od kilku do kilkunastu to polscy imigranci. Choć polski program teoretycznie skończył się wraz z wygaśnięciem grantu w 2015 r., Hołyk zapewnia, że polscy imigranci z uzależnieniami, w tym osoby bezdomne, zawsze znajdą pomoc w ośrodku. Do dziś jest tam kilku polskojęzycznych pracowników. Hołyk chciałaby, żeby było ich więcej. Polscy bezdomni często mogli również znaleźć doraźną pomoc przy polskich parafiach.  Do 2018 r. przy bazylice św. Jacka w Chicago działała Brama Łazarza – noclegownia i jadalnia dla bezdomnych. Budynek, w którym się mieściła, jest w remoncie, zaś dalsze plany archidiecezji co do budynku nie są znane. Proboszcz parafii ks. Stanisław Jankowski zapewnia, że potrzebujący zawsze „dostaną coś w kancelarii” i przypomina, że w czwartek 24 grudnia w bazylice wydawane będą posiłki i paczki w ramach tradycyjnej Wigilii dla samotnych i bezdomnych. „Ela” wszystko przyjmie W parku zapadł już zmrok, a nasza herbata jest już lodowata. To małe przypomnienie jak bezlitosna potrafi być zima w Chicago. Jednak w tym roku Roman nie spędzi jej ani w melinie, ani w kolejce, ani nawet w ciepłym schronisku Anawim. Po raz pierwszy od wielu lat ma zamiar spędzić ją z rodziną w Polsce. Po wyjściu z Anawim jego nową pasją stały się podróże. Przyznaje, że czasami jego myśli wracają na ulicę. – Ulica wciąga. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że dzięki organizacjom pomocowym możesz mieć ciepłe łóżko, prysznic, posiłek i pomoc w wyjściu z nałogu, a wybierasz ulicę? Czego więcej potrzeba, żeby wystartować w życiu? Ulica to wolność. Wolność, którą czasami przypłaca się życiem. Jak to mówiliśmy, „ela wszystko przyjmie – nawet trupa”. Tyle razy byłem już na dnie. Niedomyty, chory, pijany, odczłowieczony, ale dalej ciągnęło na ulicę… Powiedz mi, dlaczego ta ulica tak ciągnie? – pyta retorycznie. Czy w takim razie jest sens pomagać ludziom na ulicy? – pytam na koniec. – Sens jest zawsze, bo choć jeden nie chce pomocy, to drugi może na nią czeka, lecz wstydzi się poprosić albo jest zagubiony. Ja wiem jedno: jeśli sam nie zrozumiesz, że masz jeszcze po co żyć, to nic ci nie pomoże – odpowiada Roman. I dodaje po chwili: – Jednak bez ludzi, którzy we mnie wierzyli, bez Anawimu, Zrzeszenia i Haymarketu – pewnie byłbym dziś kolejną niezidentyfikowaną osobą w zbiorowym grobie. Joanna Marszałek [email protected] *Imię głównego bohatera na jego życzenie zostało zmienione.
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama