Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 27 września 2024 04:37
Reklama KD Market

Oswoić mróz. 160 kilometrów w minus 60 stopni

Oswoić mróz. 160 kilometrów w minus 60 stopni

Oswoić mróz. 160 kilometrów w minus 60 stopni 2020. Najzimniejsze miejsce na ziemi, Jakucja. Minus 60 stopni Celsjusza. Finał dwuletniego projektu Oswajamy mróz. Piotr Marczewski wraz z Valerjanem Romanovskim sprawdzają możliwości i wydolność ludzkich organizmów w ekstremalnych warunkach. Przy temperaturze około minus 60 stopni Celsjusza Piotr w ciągu czterech dób przeszedł 160 kilometrów, a Valerjan przejechał na rowerze 350 kilometrów. Nie korzystali z żadnych zewnętrznych źródeł ciepła i spali pod gołym niebem. Z Piotrem Marczewskim, instruktorem technik przetrwania w firmie Survivaltech.pl, specjalistą z zakresu hipotermii, rozmawia Magda Marczewska, prywatnie siostra Piotra.

Magda Marczewska: Rozumiem, że dzięki tej wyprawie – jako ekspert od hipotermii – na sobie przetestowałeś granice ludzkich możliwości.

Piotr Marczewski: – Można powiedzieć, że tak. Projekt Oswajamy mróz” to dwadzieścia cztery miesiące testów w różnych temperaturach. Natomiast to przedsięwzięcie było robione w naturze, w nieprzewidywalnych warunkach. I – co bardzo ważne – mogliśmy się przetestować samotnie. Kiedy wyszedłem z Ojmiakonu, kilka najbliższych dób spędziłem sam. Ekipa co prawda odwiedziła mnie dwa razy w ciągu pierwszego dnia, ponieważ temperatura spadła poniżej 60 stopni, ale kiedy sprawdzili, że wszystko ze mną w porządku, dali mi możliwość przechodzenia tego wyzwania samotnie – jestem im za to wdzięczny.

 Absolutna dzicz, żadnej cywilizacji dookoła, dzikie zwierzęta w lesie, śnieg i przeraźliwe zimno. Ty założyłeś sobie, że będziesz maszerował, ciągnąc podstawowy ekwipunek na saniach.

– Założenie było takie, że będę szedł w tempie 50 kilometrów na dobę. Okazało się to niemożliwe. W formule, którą przyjęliśmy, nie korzystaliśmy z żadnych źródeł ciepła. Nie było ogniska, nie było butli z gazem, na której moglibyśmy cokolwiek sobie podgrzać, nie było ogrzewaczy chemicznych, którymi mogliśmy ogrzać dłonie albo śnieg, żeby go roztopić. I problemy pojawiły się już po pierwszej godzinie marszu, kiedy zamarzło 80 procent zapasów wody, które miałem na pierwszą dobę. Jedyna woda, która się uratowała, to ta, która była bardzo blisko ciała. Po 24 godzinach walki brakiem wody, kiedy byłem już odwodniony, udało mi się wytopić pierwsze 27 mililitrów wody i to był sukces. Po prostu ciało wytwarzało za mało ciepła.

W nocy nie było żadnego namiotu, ani innego schronienia. Co robiłeś? Wykopywałeś sobie jamę w śniegu i tam kładłeś śpiwór? 

– Miałem dwa śpiwory. Jeden to lokalny śpiwór, hicior, z renifera, podobno niesamowity na te mrozy. Drugi, pożyczony od ekipy Medyk Rescue Team, do temperatury minus 30 stopni. Plus karimata i ubrania na sobie. Śnieg przypominał kulki styropianowe. Dokopywałem się do suchej powierzchni pod śniegiem, rozkładałem śpiwór jakucki, do niego szła karimata i drugi śpiwór. Ale od razu pierwszej nocy pękł zamek w tym lokalnym śpiworze i zostałem z jednym. Wchodzisz do śpiwora, pozbywasz się wszystkich warstw ubrań, zostając tylko w bieliźnie termoaktywnej. Jeśli zostajesz w ubraniach, to zamarzasz, bo nie jesteś w stanie wytworzyć ciepła i dostatecznie nagrzać powietrza. Do śpiwora trzeba też włożyć wszystkie rzeczy, które chcesz ochronić przed zamarznięciem.

Przypuszczam, że żywność też miałeś w formie zamarzniętej. Co to było?

– Miałem dużo różnych produktów, żeby mi się nie znudziło, że jem ciągle to samo. Chociaż tam nic nie ma smaku. W takich temperaturach nie czujesz zapachów, więc niezależnie od tego co jesz, wszystko ma taki sam smak i konsystencję – zamrożoną. Zatem nie miało znaczenia, czy jadłem słoninę, stroganinę – to surowa ryba – daktyla, ser, czy czekoladę. Wszystko smakowało tak samo.

Nie mogę uciec od tematu, może niezbyt eleganckiego, ale intrygującego wiele osób: co z fizjologią? Na takim mrozie, minus 60 stopni, załatwianie potrzeb fizjologicznych to chyba spore wyzwanie?

– Powiem tak: wychładzanie organizmu odbywa się w ten sposób, że oddajemy na zewnątrz ciepło przez wszystkie odsłonięte części ciała. W przypadku oddawania moczu na zewnątrz jest relatywnie niewielka część ciała, więc nie jest to aż taki wielki problem. I – rozwiewając wątpliwości – to nie jest tak, że mocz zamarza w locie. Natomiast muszę powiedzieć, że jeżeli ktoś nie zrobił tej drugiej czynności przy minus 60 stopniach Celsjusza, to nie wie, czym jest życie. (śmiech)


POSŁUCHAJ


Na tym zakończmy ten temat. Spotykaliście tam dzikie zwierzęta. Wiem, że miałes dość bliskie spotkanie ze stadem wilków.

– Tak, to było wczesnym rankiem. Przystanąłem, żeby dokładnie zapamiętać widok, który miałem przed sobą, bo niczego tak pięknego dotąd nie widziałem. Jakieś 150 metrów ode mnie modrzewiowy las, drzewa obsypane śniegiem, z tyłu wysokie góry, zza których zaczyna wyglądać słońce, powstaje biała śnieżna mgła, a biel zaczyna nabierać kolorów. I nagle na tle tego lasu pojawia się ruch. Wilki. Jeden z nich mnie zauważa, podnosi głowę, węszy. Ja zaczynam wygrzebywać telefon, żeby zrobić zdjęcie życia. Ale zanim udało mi się go wyciągnąć, wilki weszły w ten las.

Opisujesz to pięknie i poetycko, ale nie zapominajmy, że ta wyprawa to nie był spacer po warszawskich Łazienkach. Walczyłeś nie tylko z zimnem, ale także z bólem, bo przewróciłes się i solidnie poobijałeś. Do tego dochodzi samotność i izolacja. Co było najtrudniejsze?

– Zmaganie się z tym wszystkim, o czym mówisz, kiedy organizm jest solidnie odwodniony. To, co mnie uratowało, to procedury, czyli to, czego uczymy na kursach survivalu: niepoddawanie się emocjom i podejmowanie właściwych w danych warunkach decyzji. Nawet lokalni Jakuci nie spędzają na zewnątrz bez ogniska więcej niż cztery godziny. No i uświadom sobie taką rzecz: jeżeli popełnisz błąd, na przykład zostawiając rękawiczki na zewnątrz i nie masz drugich, to one zamarzną, bo jest w nich trochę wilgoci. Dłonie się natychmiast wychłodzą, palce zgrabieją ci bardzo szybko. Nie będziesz w stanie wezwać pomocy, ani nawet rozpalić ognia. Więc zamarzniesz.

Wyjaśnijmy jedno – to nie jest tak, że wy sobie wymyśliliście tę Jakucję i pojechaliście tam dla zabawy. To były dwa lata przygotowań.

– My nic nie robimy bez przygotowań i zabezpieczenia. Byliśmy pod opieką najlepszych  specjalistów jakich znam – ekipy Medyk Rescue Team. Poza tym to przedsięwzięcie miało także wymiar naukowy. Współpracujemy z Akademią Wychowania Fizycznego, Politechniką Krakowską i instytucjami, które badają nas podczas tych wyczynów. To badania zarówno psychologiczne, jak i fizjologiczne. Wyniki tych badań używane są do opracowywania procedur dla zawodów trudnych i niebezpiecznych. Dla nas ten wymiar jest niezwykle ważny. Dla mnie osobiście, jako instruktora survivalu, to było niebywałe doświadczenie, które zdobyłem – można powiedzieć – w boju i które przekażę teraz każdemu, kto będzie chciał skorzystać z tej wiedzy. A poza tym mamy jeszcze jedną motywację. Jesteśmy ambasadorami Fundacji DKMS, pomagającej chorym na białaczkę w znalezieniu dawcy szpiku kostnego. Tymi rzeczami, które robimy, chcemy zwrócić uwagę na to, jak szalenie ważna jest to kwestia.

Na kilka dni przed wyjazdem do Jakucji dowiedziałeś się, że twoja żona Ania jest w ciąży, że wkrótce po raz drugi zostaniesz tatą. Scenariusze podczas wyprawy mogły być różne… 

– Mogły być, ale wiesz dobrze, że nie dopuściłbym do tych najgorszych. Gdyby zrobiło się naprawdę niebezpiecznie, to przecież rozpaliłbym ogień. Poza tym to była dla mnie kolejna niesamowita motywacja. Przekazywałem informacje do naszego teamu medycznego i stamtąd wieści rozchodziły się dalej. Więc robiłem wszystko, żeby te informacje były jak najlepsze, bo miałem świadomość, że dotrą do mojej Ani, do rodziny, do przyjaciół.

Co było pierwszą rzeczą, którą chciałeś zrobić po zakończeniu tej przygody? Gorący prysznic, ciepły posiłek? 

– Marzyłem, żeby umyć zęby.

Znając cię, przypuszczam, że są już w planach kolejne projekty?

– Już w kwietniu podejmiemy z Valerjanem próbę zrobienia czegoś, czego nie zrobił nikt na świecie. Chcemy być pierwszymi ludźmi, którzy zamorsują w minus 100 stopniach.

Jak można morsować w minus 100 stopniach?!

– Mamy specjalną komorę kriogeniczną, do której wstawimy drewnianą balię z wodą. Komora przy pomocy ciekłego azotu wychłodzi się do minus 100 stopni w kilka minut. Więc zanim te trzy tysiące litrów wody się zamienią w kostkę lodu, będziemy mieć trochę czasu.

No to przecież zamarznie razem z wami i zostaniecie w tej kostce lodu!

– Dlatego potrzebne są dwie rzeczy: kołnierz ze styropianu, żeby nas nie ścisnęło, jak się będzie mrozić i siekierki w rekach. Jak się będzie lód pojawiał, to będziemy go od razu rąbać.

No to powodzenia i dziękuję za rozmowę. 

Obszerniejsza wersja wywiadu na stronie internetowej Radia WPNA 103.1 FM – www.wpna.fm >>TUTAJ<<

Zdjęcia z archiwum Piotra Marczewskiego/www.oswajamy-zywioly.pl


AVD50006

AVD50006

AVD50048

AVD50048

AVD50124

AVD50124

AVD50169

AVD50169

AVD50495

AVD50495

AVD50949

AVD50949

AVD50993

AVD50993

AVD51026

AVD51026

AVD51257

AVD51257

AVD51625

AVD51625


Podziel się
Oceń

ReklamaDazzling Dentistry Inc; Małgorzata Radziszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama