Po 20 latach w ławie sędziowskiej na emeryturę przeszedł jeden z nielicznych sędziów polskiego pochodzenia w powiecie Cook, Thaddeus (Tadeusz ) Machnik. Nie lubił strachu w oczach ludzi stojących przed sądem. Lubił udzielać ślubów, bo ludzie cieszyli się na jego widok. Amerykanin w pierwszym pokoleniu, syn polskich imigrantów, fan Beatlesów, sędzia hokeja i miłośnik książek. W rozmowie z Joanną Marszałek opowiedział o doświadczeniach pracy sędziowskiej i rosnącym zamiłowaniu do swoich polskich korzeni.
Joanna Marszałek: – Jak spędził Pan swój pierwszy dzień na emeryturze?
Tadeusz Machnik: – To był piątek, 1 listopada. Wstałem o mojej zwykłej porze, między 5.30 a 6, wyprowadziłem psy na spacer, zrobiłem sobie herbatę w szklance, usiadłem w fotelu, wziąłem gazetę i… cieszyłem się porankiem. Bez presji. Pracę zaczynałem zawsze o 9 rano, a w piątki z reguły wysłuchiwałem spraw dotyczących wynajmu, którym często towarzyszyły emocje, zwłaszcza gdy musiałem podpisywać nakazy eksmisji. W ten dzień nie musiałem tego robić. Poszedłem też do kościoła, a po południu pojechałem zapalić świeczkę na grobie moich rodziców. Po południu spotkałem się z kolegami na drinka, by świętować moje przejście na emeryturę.
Jak wyglądała droga Pańskiej kariery?
– W 1978 r. miałem iść do akademii wojskowej West Point. Dwa tygodnie wcześniej dostałem telegram, że jednak nie zostaję przyjęty z powodu płaskostopia. Poszedłem więc na księgowość na DePaul University, a po studiach rozpocząłem pracę jako księgowy. Po roku poszedłem na studia prawnicze na Uniwersytecie Loyola. Po kilku latach pracy w małej firmie prawniczej wstąpiłem do biura obrońcy publicznego, gdzie pracowałem przez 3 lata. Następnie zaproponowano mi pracę prawnika reprezentującego miasto. Większość spraw odbywała się w sądzie federalnym. Dla City of Chicago pracowałem 10 lat. Już po paru latach zwrócono mi uwagę, że mam predyspozycje i temperament, aby zostać sędzią. Zastanawiałem się nad tym przez kilka lat i zdecydowałem się wystartować. Za pierwszym razem się nie udało, lecz 1 listopada 1999 zostałem zaprzysiężony na sędziego (associate judge). Większość sędziów zaczyna w sądzie ds. wykroczeń drogowych i tak też było w moim przypadku. Kolejne trzy lata lata spędziłem w sądzie rodzinnym, gdzie zajmowałem się rozwodami, aż wreszcie zaoferowano mi pracę w II Dystrykcie Sądu Okręgowego w Skokie.
Czy był pan sprawiedliwym sędzią? Czy żałuje Pan jakiejś swojej decyzji?
– Oczywiście, że byłem sprawiedliwym sędzią. Reputację sędziego wyznacza tylko jego uczciwość. Mam nadzieję, że zapytani o opinię adwokaci, którzy byli obecni na mojej sali sądowej, odpowiedzieliby, że choć nie zawsze zgadzali się z moją decyzją, dałem im sprawiedliwe przesłuchanie. Zawsze okazywałem im i ich klientom szacunek. Byłem punktualny, nie kazałem na siebie czekać, bo wiem, jak napięty jest dzień prawnika. Miałem szczęście pracować ze świetną kadrą sędziów, zwłaszcza w sądzie w Skokie, gdzie mogliśmy rozmawiać o sprawach, o postępowaniu, dostarczać sobie nawzajem wsparcia i sugestii. Jednak w ostateczności każdy sędzia jest odpowiedzialny za swoją decyzję. Piękno naszego systemu polega na tym, że od każdej decyzji można się odwołać. Nieliczne z moich decyzji zostały obalone. Całe szczęście, że mamy taki system. Kiedy sędzia popełnia błąd, sąd wyższej instancji jest w stanie go naprawić. Czy żałuję tych decyzji? Żałuję w sensie, że strony musiały spędzić więcej czasu i wydać więcej pieniędzy w procesie apelacyjnym. Jednak moje decyzje były oparte na informacjach, które otrzymałem oraz moim rozumieniu prawa.
Co najbardziej Pan lubił w byciu sędzią?
– Lubiłem fakt, że nie mogłem się spóźniać, bo nie można było zacząć bez sędziego. Często żartowałem na ten temat. Zawsze starałem się w miarę możliwości wprowadzić trochę humoru do procesu. Większość ludzi nie chce spotkać się z sędzią. Dlatego zawsze starałem się, na ile mogłem, sprawić, by czuli się bardziej komfortowo. Jeśli mogłem opowiedzieć dowcip lub zażartować z nimi trochę, robiłem to. To samo robiłem zresztą z policjantami i adwokatami. Zwłaszcza w sądzie ds. wykroczeń drogowych ludzie nie powinni być wystraszeni. Zawsze mówiłem – nie jestem po to, by cię oceniać czy krytykować. Moją rolą jest stwierdzić tylko, czy doszło do naruszenia prawa. Bardzo lubiłem również udzielanie ślubów, bo to nieliczne okazje, kiedy ludzie są szczęśliwi na widok sędziego. Cieszę się na myśl, że jako emerytowany sędzia nadal będę mógł to robić.
Skoro o humorze mowa, jaka była najzabawniejsza sytuacja, jaka przytrafiła się na sali sądowej?
– W lutym 2014 r. przypadała 50 rocznica pierwszej wizyty zespołu The Beatles w Ameryce. Bardzo dobrze pamiętałem, jak mając niespełna osiem lat oglądałem ich występ w programie Eda Sullivana. Byłem bardzo podekscytowany, a rodzice – kompletnie osłupiali na widok rozwrzeszczanych dziewczyn. W 50 rocznicę tego wydarzenia bardzo chciałem w jakiś sposób je upamiętnić. Postanowiłem więc wplatać do moich komentarzy teksty z piosenek Beatlesów, np. zwróciłem się do adwokata słowami: „It’s been a hard day’s night for your client”. Co ciekawe, po pewnym czasie adwokaci zorientowali się, co jest grane i również zaczęli odpowiadać tekstami z Beatlesów. „Wysoki sądzie, myślę że powinniśmy po prostu ‘let it be’” – powiedział jeden z nich. Ludzie na sali zorientowali się, co robimy i zaczęli się uśmiechać. To był bardzo zabawny moment.
Porozmawiajmy o Pana polskich korzeniach. Słyszałam, że Pana garnitur komunijny kupiony był u Starsiaka na starym Trójkącie Polonijnym, a Pana ojciec czytał „Dziennik Związkowy”…
– Wszystkie moje garnitury aż do czasów studiów kupowałem u Starsiaka. Jestem jedynakiem. Ojciec pochodził z Sulmierzyc w Wielkopolsce. Brał udział w kampanii wrześniowej, został ranny i wzięty do niewoli niemieckiej, gdzie spędził sześć lat. Po wojnie pracował w Niemczech jako malarz komercyjny. Do Ameryki wyemigrował w 1949 roku w wieku 34 lat. Przyjechał do kuzyna i osiedlił się w rejonie ulic Division i Ashland. Jego pierwsze mieszkanie było na ulicy Thomas, w budynku z kwiaciarnią na parterze, której właścicielką była babcia Aurelii Pucinski. Matka wychowała się w Suwałkach, po wybuchu wojny trafiła na przymusowe prace do Niemiec, a później do obozu dla osób przemieszczonych. Do Ameryki przybyła w 1950, również do kuzyna, i pracowała w Alliance Bakery na ulicy Division. Rodzice poznali się na początku lat 50. na dancingu w klubie przy Milwaukee Ave. i pobrali w 1954 r. w kościele św. Jadwigi. Gdy przyszedłem na świat, rodzice chcieli nazwać mnie „Tadeusz” na cześć dzieła Mickiewicza. Matka chrzestna przekonała jednak rodziców, że nie był to najlepszy pomysł w chicagowskich realiach lat 50. Nazwano mnie więc po angielsku „Thaddeus”, na cześć nie tylko „Pana Tadeusza”, ale i Tadeusza Kościuszki.
Dorastał Pan w latach 50., 60., kiedy Polacy nie byli najbardziej lubianą grupą etniczną w Chicago.
– Rodzice kupili dom w dzielnicy Avondale, która w latach 50. nie była typowo polska. Żyła tam mieszanka ludzi. Ale oczywiście pamiętam polskie dowcipy i przezywanie od „głupich Polaków”. Moim pierwszym językiem był polski. Mówiłem płynnie po polsku do czasu, gdy zacząłem bawić się z kolegami. Był czas, że wstydziłem się polskości. To się zmieniło. Dziś jestem bardzo dumny z faktu, że jestem Polakiem. Do ostatniej chwili swojego życia rodzice mówili do mnie po polsku, a ja odpowiadałem im mieszanką polskiego z angielskim. Ojciec był bardzo utalentowanym malarzem, potrafił odnawiać i naprawiać antyki. Po wojnie, jeszcze w Niemczech, namalował obraz Jezusa Miłosiernego, który teraz próbuję odnaleźć. Mama po przerwie na wychowanie mnie wróciła do pracy w piekarni, którą bardzo lubiła.
Czy pamięta Pan swoją pierwszą wizytę w Polsce?
– To były lata 60., miałem 8 lat. Pojechaliśmy z rodzicami na dwa miesiące. Pamiętam, że w ogóle mi się nie podobał ten pomysł. Całe wakacje miałem spędzić w innym, poniekąd obcym mi kraju. Na lotnisku odebrała nas rodzina z Suwałk, zapakowaliśmy się do pożyczonej warszawy i całą podróż siedziałem na walizkach na tylnym siedzeniu. Zatrzymaliśmy się w domu, gdzie wychowała się moja matka. Wszystko było dla mnie nowością – ludzie, bardzo wcześnie wstające słońce, brak prysznica, woda w studni, piec na drewno, wychodek na podwórku pełnym pachnącego rumianku. Pamiętam kłótnię z chłopcami z sąsiedztwa, którzy nazwali mnie „chicagowskim gangsterem”. W odwecie nazwałem ich „polskimi komunistami”. Mama wtedy bardzo się zdenerwowała. Musieliśmy oczywiście zameldować się na milicji. Pod nasz dom przychodziło dużo dziwnych ludzi. Z Suwałk pojechaliśmy potem do miejscowości ojca, która była jeszcze mniejsza, ale za to tam mieli łazienkę w domu!
Potem podróżował Pan do Polski jeszcze wiele razy. Miał Pan okazję obserwować historyczne zmiany, jakie zachodziły w naszym kraju.
– Byłem w Polsce kilkanaście razy – w latach 60., 70. i potem po roku 2000. Byłem w Polsce, gdy pierwszy człowiek wylądował na Księżycu. Dziadek śmiał się ze mnie, bo wydarzenie to oglądała cała komunistyczna Polska, a ja… przespałem je. Pamiętam również, jak ojciec kazał mi wstawać na dźwięk hymnu polskiego, gdy z okna Hotelu Europejskiego oglądaliśmy obchody 30-lecia wybuchu wojny przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Z podróży do Polski jako osiemnastolatek, zapamiętałem bardzo atrakcyjne dziewczyny. Gdy skończyłem studia, rodzice zapytali mnie, jaki prezent chciałbym dostać. Poprosiłem o bilet do Polski. Gdy wróciłem do Polski w 2001 r.. po ponad 20 latach nieobecności, było już zupełnie inaczej. Na warszawskim Okęciu przywitano mnie uśmiechem i słowami „Welcome to Poland”. Polska już nie była szara. Ludzie po raz pierwszy się uśmiechali, mieli kolorowe ubrania. W 2005 r. poleciałem do Polski na Wielkanoc z moją 12-letnią córką. Ale dopiero w 2018 r. spędziłem w Polsce moje pierwsze święta Bożego Narodzenia. Ubierałem choinkę w dzień wigilii u ciotki w Białymstoku. Na pasterkę postanowiłem pojechać do Suwałk do kościoła, gdzie pobrali się moi dziadkowie. Wtedy zaczął padać śnieg. Na drogach nie było nikogo. To był magiczny moment.
Ma Pan sporo doświadczeń z Polską i Polakami. Czy jest coś, czego Pan u nich nie lubi?
– Zaobserwowałem, że Polacy nie współpracują ze sobą dobrze. Zawsze był między nimi pewien brak zaufania. Gdy ktoś z polskiej społeczności odnosi sukcesy, ktoś inny zawsze chce mu podłożyć nogę, zamiast pogratulować i cieszyć się czyimś sukcesem. Nigdy nie mogłem tego zrozumieć. To nasza pięta achillesowa, również jeśli chodzi o społeczność polonijną. Gdybyśmy potrafili lepiej ze sobą pracować, być może mielibyśmy większą siłę polityczną. Na przestrzeni lat mieliśmy szansę zaistnieć na scenie politycznej, lecz niewiele zrobiliśmy, żeby ją wykorzystać. Nawet teraz w Polsce jest wiele podziałów. Martwi mnie to, bo nadal mam tam rodzinę i przyjaciół.
Wiele młodzieży, w tym polonijnej, marzy o karierze prawniczej. Jaką ma Pan dla nich radę?
– Jeżeli jesteś na studiach, weź jak najwięcej ogólnych kursów, niekoniecznie od razu specjalistycznych, Popróbuj różnych dziedzin – literatury, muzyki, inżynierii. Nigdy nie wiesz, jaka ogólna wiedza może ci się później przydać. Jeśli chcesz być prawnikiem procesowym, zrób sobie kurs z wystąpień publicznych, z oratorstwa. Ja na przykład czytałem w kościele, żeby mieć możliwość wystąpienia przed dużą publicznością. Możesz spróbować pracy w jakimś zawodzie, a jeśli ci się nie spodoba, wtedy dopiero wrócić do szkoły na studia prawnicze. Czasami dobrze jest zrobić sobie przerwę i posmakować „prawdziwego życia”. W Illinois mamy ponad 90 tysięcy licencjonowanych adwokatów. Jest tylko ograniczona liczba miejsc pracy na samej górze, gdzie prawnikom płacone są duże pieniądze. Najlepsze firmy mają wybór – i zawsze wezmą tych najlepszych. Jeżeli jesteś naprawdę zdecydowany na karierę prawną, powinieneś naprawdę się przyłożyć.
W przypadku Polonii, dodatkowe możliwości wyłaniają się, jeśli znasz nie tylko prawo amerykańskie, ale i polskie, i potrafisz mówić po polsku. Jest mnóstwo firm, które chcą dziś robić biznes w Polsce. Powinieneś robić wszystko, żeby być atrakcyjny do zatrudnienia.
Bycie sędzią to stresująca praca. Gdzie znajdował Pan relaks?
– Kocham sport i przez wiele lat byłem trenerem w drużynach mojej czwórki dzieci. Byłem też sędzią hokeja, niestety przestałem nadążać na lodzie za graczami. Mam nadzieję wrócić do gry w hokeja teraz, jak mam więcej czasu. Lubię także dużo czytać. To moje największe hobby. Zawsze mam ze sobą książkę, na wypadek gdybym się nudził i miał choć chwilę, by poczytać. No i oczywiście wyjazdy do Polski. Brakuje mi polskiej mowy. W rzadkich wypadkach, w przypływie odwagi, próbuję mówić po polsku. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale w miarę upływu lat czuję coraz większe przywiązanie do Polski.
Jak chciałby Pan być zapamiętany?
– Jako sprawiedliwy sędzia i łagodny człowiek. Zawsze próbuję traktować każdego z szacunkiem, odrobiną współczucia i zrozumienia. Wiem, przez co muszą przechodzić imigranci. Nie jest łatwo przybyć do kraju, gdzie nie znasz zwyczajów, języka. Jakiej odwagi to musi wymagać! My, Amerykanie w pierwszym pokoleniu, jesteśmy jedną stopą tu, jedną w kraju naszych rodziców i nigdzie nie czujemy się do końca u siebie. Ja wiem jedno, że gdy siedzę w samolocie do Warszawy lub Krakowa, zawsze czuję, że lecę do domu.
Dziękuję za rozmowę.
[email protected]
Zdjęcia główne: Marek Dobrzycki
Zdjęcia z archiwum sędziego:
Reklama