No i stało się. Pierwsze posiedzenie polskiego parlamentu za nami, rozpoczęła się IX kadencja Sejmu i X Senatu. Wraz z wyborem Tomasza Grodzkiego z Koalicji Obywatelskiej na stanowisko marszałka Senatu, PiS ostatecznie stracił Izbę Wyższą rodzimego parlamentu. Dla partii władzy i jej lidera Jarosława Kaczyńskiego to niepowetowana strata i choć wprost tego nie przyznają – przerażenie miesza się u nich z wściekłością. Nie udało się im bowiem dokonać politycznej korupcji, czyli przekabacić na swoją stronę brakujących senatorów. Nie spodziewałbym się, że sztuka ta uda się PiS-owi w przyszłości. Jedyne na co mogą teraz liczyć, to ewentualne pozyskanie jednorazowych głosów pojedynczych senatorów w konkretnych głosowaniach. A i z tym będzie raczej spory problem. Nieformalnym symbolem nowego senackiego rozdania stało się ponowne pojawienie flag Unii Europejskiej w hallu Izby Wyższej. Dla zjednoczonej opozycji to ważny krok na drodze do potencjalnego odzyskania władzy. Choć przed nimi jeszcze dużo pracy i bardzo daleka droga. Co więcej, nie ma żadnej pewności, że na jej końcu oczom strudzonych politycznych wędrowców, ukarze się upragniony znak z napisem: „zwycięstwo w wyborach”. Ot – jedna wygrana bitwa, która wcale nie musi znacząco wpłynąć na losy politycznej wojny w kraju nad Wisłą. Może, ale nie musi. Wiele zależeć tutaj będzie nie tylko od zbliżających się wyborów prezydenckich, lecz przede wszystkim od tego, jak duże będą zniszczenia związane z nadchodzącym kryzysem gospodarczym. Oparta na socjalnym rozdawnictwie władza PiS będzie musiała znaleźć skuteczne remedium, by przeprowadzić społeczeństwo przez okres spowolnienia gospodarczego. Jeżeli sztuka ta im się uda, zaskarbią sobie wdzięczność suwerena i zdobędą jego zaufanie. A to oznacza kolejne kadencje. Jeżeli się nie uda… No cóż, będziemy wtedy świadkami, jak sypie się władza zjednoczonej prawicy. Cytując prezydenta Clintona – gospodarka głupcze! I radzę wam – mędrcy u władzy – dobrze sobie te słowa zapamiętajcie.
W Sejmie swoją przewagę przypieczętował obóz zjednoczonej prawicy, a jednym z symboli tej dominacji stało się mianowanie Antoniego Macierewicza na marszałka seniora. Dlaczego prezydent Duda ostatecznie zdecydował się na taką kandydaturę? Nie chodzi tu już tylko o jej kontrowersyjność, choć oddać też Macierewiczowi trzeba, że w czasach PRL-u, jako przedstawiciel opozycji antykomunistycznej i współtwórca Komitetu Obrony Robotników, walczył o wolność, co z automatu czyni z niego postać nieporównywalnie bardziej godną takiego uhonorowania, niż ewentualna alternatywa z opozycji. Była nią posłanka Platformy Obywatelskiej Iwona Śledzińska-Katarasińska, która dla kontrastu, w czasach PRL-u zapisała się do PZPR, a w marcu 1968 roku spod swojego pióra „wydaliła” serię haniebnych artykułów szerzących antysemicką nagonkę oraz wymierzonych w strajkujących wówczas studentów. Z dwojga złego, przy takiej „czerwonej”, anty-wolnościowej i antyżydowskiej alternatywie, to ja już wolę kandydaturę Antoniego Macierewicza, który przynajmniej był wrogiem komuny. Wybór głowy państwa był o tyle wyjątkowy, a dla niektórych także zaskakujący, że dokonał się pomimo, nie tak dawnego skądinąd, sporu pomiędzy pełniącym wówczas funkcję szefa MON Antonim Macierewiczem, a zwierzchnikiem sił zbrojnych RP – prezydentem Andrzejem Dudą. Sprawa wydaje się niezrozumiała tylko na pierwszy rzut oka. No bo po jakie licho honorować człowieka, który jeszcze niedawno wbijał nam szpilę i okazywał całkowity brak szacunku? By nie musieć patrzeć, jak sypie się władza. Nasza władza. Prezydent liczy na reelekcję. To oczywisty banał. Umiesz liczyć – licz na siebie. Kolejny banał. W prostocie jednak siła! No to i Duda polega na własnej politycznej intuicji. Mianując Macierewicza marszałkiem seniorem Sejmu RP, zapewne z mocno zaciśniętymi zębami i koślawym grymasem na ustach, sprawnie maskowanym przez dyplomatyczne wyrachowanie, wykonał prezydent Duda ukłon w kierunku twardego, konserwatywnego bastionu Prawa i Sprawiedliwości. Środowiska sympatyzującego mocno m.in. z rodziną Radia Maryja i samym ojcem dyrektorem. Ich względy okażą się nieocenione, gdy Dudzie przyjdzie ponownie stanąć w szranki z konkurentami do prezydenckiego fotela. A starcie to wcale takie łatwe nie będzie. Bo choć prezydent cieszy się dużym poparciem społecznym, a niedoszły mesjasz opozycji Donald Tusk, który według antypisu miał wyszarpać Dudzie zwycięstwo, zdezerterował z krajowej polityki na rzecz dalszej kariery w Unii Europejskiej, to wciąż mamy osobę Kosiniaka-Kamysza. Co prawda jest on niegroźny dla Dudy, lecz tylko tak długo, jak długo nie znajdzie się w drugiej turze wyborów. Gdyby to nastąpiło, o co jednak łatwo nie będzie, Duda może doczekać się rywala, który – choć nie wiadomo czy wygra – na pewno będzie spędzał sen z prezydenckich powiek i to jeszcze na wiele dni przed ostatecznymi wynikami.
Sytuacja z Senatem jak na dłoni wyjaśnia, dlaczego polskie partie polityczne tak bardzo boją się Jednomandatowych Okręgów Wyborczych (JOW – red.). Odbierają one wszak lwią część autokratycznej niemal władzy partyjnym bossom i często wymagają konsolidacji różnych środowisk politycznych pod jednym parasolem szerszej koalicji. W Stanach Zjednoczonych mówi się na to „partie parasolowe”. Dwa duże bloki, wewnątrz których działają i rywalizują ze sobą (np. w prawyborach) różne odśrodkowe nurty i koncepcje, wyrażane przez różne środowiska. Łączy je zawsze więcej niż dzieli, dlatego dobierają się w duże bloki – partię republikańską lub demokratyczną. PiS okazał się niezdolny do zwyciężania w starciu ze zjednoczoną opozycją, ku uciesze tejże. Oczywiście pod warunkiem, iż bój ten toczony jest w systemie JOW. To daje nam niemal całkowitą pewność, że partia władzy będzie rękami i nogami bronić się, by zachować sejmowy status quo nie dopuszczając do wprowadzenia jednomandatowej ordynacji w wyborach do Sejmu. Zatem na realizację marzeń Pawła Kukiza, a kilka dekad wcześniej również wielokrotnego premiera II RP Wincentego Witosa, który także był zwolennikiem JOW-ów, szanse są raczej marne. Sorry Winnetou. Amerykański system wyborczy oparty na zasadzie „zwycięzca bierze wszystko”, jeszcze długo pozostanie tutaj w Polsce jedynie marzeniem ściętej głowy. Postulatem, co bardziej rozgarniętych wyborców. Co począć? Wszak taki mamy klimat…
Tomasz Winiarski
Amerykanista, dziennikarz relacjonujący wydarzenia z USA, korespondent mediów krajowych i polonijnych. Publicysta i felietonista. Miłośnik i propagator amerykańskiego stylu życia. Jego artykuły, wywiady i komentarze publikowane są w ogólnopolskiej prasie drukowanej oraz internetowej m.in. w Tygodniku Katolickim „Niedziela”, „Gazecie Polskiej”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, miesięczniku „Gazeta Bankowa”.
Na zdjęciu: Sala posiedzeń Senatu fot.Wikipedia
Reklama