W ostatnich godzinach życia nikt nie mówi o dobrach materialnych. Ostatnie słowa dotyczą zawsze relacji z innymi, szczęśliwych chwil, wspólnych doświadczeń. Czasem pojawia się żal niewykorzystanego dobrze czasu lub nieodparta potrzeba pojednania się z innymi. 26-letnia Aneta Krzycka mimo młodego wieku była obecna przy łożu śmierci ponad 120 osób. O doświadczeniach pracy kapelanki w jednym z prestiżowych chicagowskich szpitali opowiedziała w rozmowie z Joanną Marszałek.
Joanna Marszałek: Imigrantom z Polski „kapelan” kojarzy się z katolickim księdzem w wojsku albo w więzieniu, zaś kapelanki w ogóle nie istnieją. Na czym polega twoja praca?
Aneta Krzycka: W środowisku szpitalnym kapelan odpowiedzialny jest za zaspokajanie potrzeb pacjentów innych niż opieka lekarska. W szpitalu oprócz potrzeb medycznych i emocjonalnych jest jeszcze sfera duchowa, gdzie jest właśnie miejsce dla kapelanów. W szpitalu Rush University, gdzie pracuję, jest łącznie 15 kapelanów, a nasze usługi dostępne są przez całą dobę siedem dni w tygodniu. Wszyscy kapelani są szkoleni w zakresie różnych religii i spotykają się z pacjentami różnych wyznań. Czasami posyła po nas rodzina, czasem pielęgniarki lub pracownicy socjalni, gdy widzą np., że w pokoju panuje trudna atmosfera. Zgodnie z protokołem wzywają nas pielęgniarki, gdy stan pacjenta jest krytyczny, a jego parametry życiowe spadają. Czasem pacjent może być w śpiączce lub nie reagować, lecz wcześniej wspominał pielęgniarce o potrzebach duchowych. W ciągu 24-godzinnej zmiany mam z reguły od 15 do 30 wezwań. Około 10 z nich to „normalne” wizyty kontrolne, kilka innych dotyczy pełnomocnictwa na wypadek niezdolności do podejmowania medycznych decyzji, a reszta wizyt, zwłaszcza podczas nocnej zmiany, to spotkania z umierającymi. Co noc umiera około 2-3 pacjentów.
Wchodzisz do pokoju umierającego pacjenta i…
– Muszę być przygotowana na różne okoliczności. Pacjent może być świadomy lub nieprzytomny, w śpiączce, intubowany, lub tuż po śmierci. Najczęściej w pokoju jest rodzina. Zawsze muszę zachować otwarty umysł, serce i oczy, by odpowiednio wejść w daną sytuację. Każdy przypadek jest inny, mimo że np. karta danego pacjenta może być bardzo podobna do widzianej wcześniej. Przedstawiam się więc jako „kapalanka Aneta” i delikatnie zaczynam rozmowę. Nie odczytuję żadnego scenariusza, lecz obserwuję, w jakim kierunku pójdzie rozmowa. Często nie ma żadnej deklaracji religii, tylko po prostu rozmawiamy, wchodząc coraz głębiej na poziom duchowy. Jeżeli wyczuwam dobry moment, proponuję modlitwę. Czasami rodzina sama o nią prosi – od siebie lub w imieniu umierającego pacjenta. Czasami pacjent jest wierzący, a rodzina niewierząca. Czasami część rodziny tak, część nie, albo kiedyś byli wierzący, ale już nie są. Czasami pacjent, który przez lata był niewierzący, w ostatniej chwili prosi o modlitwę. Scenariuszy może być naprawdę bardzo wiele i trzeba być przygotowanym na wszystko.
Czy widać różnicę w umieraniu osób wierzących i niewierzących?
– Ogromną. U wierzących można zaobserwować nadzieję. Baptyści nawet śpiewają radosne hymny pochwalne przy osobie umierającej. Mimo ogromnego żalu po utracie widać u nich radość, że osoba już nie cierpi, że jest po drugiej stronie, wiarę w życie wieczne, nadzieję, że kiedyś się spotkają.
W przypadku osób niewierzących daje się wyczuć napięcie i niewiadomą. Myślę, że te osoby nawet nie zdają sobie sprawy, że tak to po nich widać. Demonstruje się to w wyrazie ich twarzy, wypowiadanych słowach. Niewierzące rodziny trudniej znajdują pocieszenie i inaczej okazują żal po stracie. Więcej jest gniewu, nie ma nadziei.
Miałam też sytuację z pacjentem, którego połowa rodziny była wierząca, połowa niewierząca. Sam pacjent w życiu dokonał wielu złych wyborów, ale w młodości był wierzący. Pytam, czy jest otwarty na to, żeby się pomodlić. W ostatniej chwili coś w nim pękło. To było niesamowite, jak się odmienił. Czasami rodzina od razu nas wyprasza, bo nie życzy sobie modlitwy. Bo kapelan kojarzony jest prawie zawsze z modlitwą, podczas gdy najczęściej to jest 20-30 minutowa rozmowa. Po dobrej rozmowie może być modlitwa, a może nie.
Jak wygląda umieranie? Słyszałam, że to proces i wcale nie wygląda jak na filmach.
– W szpitalu większość śmierci następuje na oddziale intensywnej terapii, czyli ICU. Niektórzy byli tam kilka miesięcy, inni wychodzili i wracali. Umierający tam pacjenci są cały czas monitorowani. Lekarze czasem już parę dni wcześniej mówią nam, żeby być w gotowości, że u danego pacjenta może zbliżać się koniec. Wtedy wydzwaniają do rodzin. Kiedy parametry życiowe pacjenta – czyli ciśnienie krwi, puls, poziom tlenu – zaczynają szybciej spadać, wtedy zaczyna się stan krytyczny. Może on trwać około 30-45 minut. Dwa razy zdarzyło mi się, że nie pojawił się nikt z bliskich i byłam z taką osobą do końca. Czasami do pokoju wchodzi też personel szpitalny, który zżył się z pacjentem, aby się pożegnać. Wreszcie następuje moment śmierci. Czasami da się zaobserwować ostatni oddech, albo głośniejsze charknięcie, zwłaszcza w przypadku osób z chorobami płuc. Dolna szczęka pacjenta najczęściej lekko opada, oczy są lekko otwarte. Czasem, z powodu maszyn, które pompują klatkę piersiową, można odnieść wrażenie, że osoba jeszcze żyje. Jednak serce przestaje bić i to widać na monitorach. Zgon pacjenta potwierdza doktor, który osłuchuje serce i płuca. W większości przypadków nie ma dramatycznych scen jak na filmach.
Jaki przypadek umierającego najbardziej zapamiętałaś?
– Trzydziestoparoletnia dziewczyna umierająca na raka. Byłam wtedy na noc i towarzyszył mi kapelan praktykant, który pierwszy raz był na dyżurze w szpitalu. Rodzice nie wierzyli, że dziewczyna umiera. Poprosili o modlitwę. Parametry życiowe nadal spadały. Musieliśmy wyjść, bo mieliśmy inne wezwanie, a gdy wróciliśmy po pół godziny, dziewczyna już nie żyła. Wchodzimy do pokoju, a ojciec leży krzyżem na ziemi w niewyobrażalnym bólu. Krzyczał, „Boże, dlaczego”. Matka płakała nad łóżkiem młodej kobiety. Spędziliśmy z nimi trzy godziny. Rodzice bardzo cierpieli, lecz na zupełnie innych poziomach. Ojciec potrzebował męskiego wsparcia, które zapewnił praktykant, baptystyczny pastor. Ja zajęłam się matką. Miała zawroty głowy i słabła.
Inny przypadek, którego nie zapomnę, to śmierć 6-letniego pacjenta. To było najtrudniejsze doświadczenie w moim życiu. Dziecko było chore od urodzenia – płuca, problemy z sercem. Lekarze od roku przepowiadali mu śmierć. Rodzina, bardzo wierząca, chciała zrobić wszystko, żeby dziecko żyło. Pamiętnej nocy w ciągu ośmiu godzin 13 razy przywracano akcję serca tego dziecka. Za każdym razem pompowano je coraz dłużej – 15, 20 minut. Rodzina nie mogła zaakceptować śmierci dziecka. Za 13. razem lekarze musieli jej stanowczo powiedzieć, że nie mogą kontynuować resuscytacji. Nie tylko rodzina, ale i cały personel bardzo to przeżył. Oprócz rodziny próbowałam wesprzeć później 25-osobowy personel, który znał dziewczynkę od urodzenia. Choć przy łóżku pacjenta zachowywał się bardzo profesjonalnie i spokojnie, później zaczęły schodzić z nich emocje, również te związane z dylematem moralnym.
O czym najczęściej mówią ludzie na łożu śmierci?
– Przede wszystkim na łożu śmierci ludzie zapominają o rzeczach materialnych. Cała uwaga skupia się na relacjach z innymi ludźmi. W przypadku ludzi wierzących – śmierć i spotkanie z Bogiem nagle stają się realne. W ostatnich chwilach bardzo ważni stają się obecni przy umierających najbliżsi, świadomość, że nie są sami. Ci, którzy mogą mówić, opowiadają o najważniejszych momentach swojego życia, np. jak poznali współmałżonka. Wspominają wspólne doświadczenia, dobre, piękne momenty. Jest też duża potrzeba oczyszczenia sumienia. Katolik poprosi o księdza i spowiedź, ktoś inny otworzy się przed kapelanem. Usłyszałam wiele życiowych sekretów… Często widać wręcz fizycznie, jak z ludzi spada ogromny ciężar. Ktoś lata wcześniej odszedł od rodziny, teraz na łożu śmierci budzi się w nim poczucie winy. Była też pacjentka, która ukrywała przed współmałżonkiem, że jest chora na raka. Rodzina wezwana do łoża śmierci była w kompletnym szoku.
Umierający żałują również, że marnowali czas na głupie rzeczy, że nie przeżyli życia dobrze. Nagle zdają sobie sprawę, że w szpitalu spędzają więcej czasu z rodziną niż przez całe życie. Żałują, że ich uwagę pochłaniały zbytnio dobra materialne i praca. Mówią o tym, co i kogo kochali. Często dzielą się złotymi myślami z młodszymi członkami rodziny. Wtedy nigdy nie mówią o pieniądzach, domach czy samochodach. Zawsze jest coś w stylu „kochaj ludzi, rób to, co kochasz i żyj dla czegoś większego niż ty sam”.
Czego nauczyło cię przebywanie z umierającymi?
– Tego, jak ogromny zakres emocji mieści się w człowieczeństwie – piękno, ból, wiara, niesamowita odwaga… Za każdym razem, gdy jestem obecna przy śmierci, czuję, że jestem w jakiejś szczególnej, świętej przestrzeni. W pokoju umierającego panuje niezwykły nastrój. Czujesz, jakby niebo łączyło się tam z ziemią. Jeszcze pół godziny po śmierci atmosfera w pokoju jest nie do opisania.
Jak zachować się przy umierającym lub osobie pogrążonej w żałobie?
– Dla umierającego ważne są zwykłe gesty – podanie ręki, spojrzenie. Nigdy też za dużo wyrażenia, jak bardzo dana osoba jest dla nas ważna i kochana. Czasami ludzie silą się, żeby powiedzieć coś mądrego, podczas gdy słowa to w tym wypadku minimum. Najważniejsze jest, by słuchać i po prostu być obecnym. Utarte formułki są dyktowane rozumem, podczas gdy w tym przypadku trzeba bardziej „myśleć sercem”.
Dziękuję za rozmowę.
Reklama