Niedawno w zakładach mięsnych w stanie Missisipi zatrzymano 680 imigrantów. W tym samym czasie, gdy w mediach omawiano szczegóły operacji w Missisipi, ,,Washington Post” informował, że wiele brygad budowlanych pracujących dla firm należących do prezydenta Donalda Trumpa Trumpa składa się w większości z… nielegalnych obcokrajowców.
Akcja aresztowań w Missisipi była jedną z największych operacji imiacyjnych w historii USA. W wielu przypadkach pozbawiono dzieci oboje rodziców. Immigration and Customs Enforcement (ICE) stwierdziło, że egzekwuje jedynie obowiązujące prawo. Operacja służb federalnych po raz kolejny odsłoniła jednak słabe strony i niekonsekwencje obowiązującego obecnie systemu imigracyjnego. Jedną z nich jest wybiórcze egzekwowanie przepisów.
Papiery na rogu ulicy
Tymczasowy komisarz Customs and Border Protection (CBP) Mark Morgan uchylił się od odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie przeprowadzono kontroli imigracyjnych w ośmiu należących do imperium Trumpów klubów i hoteli, z których dochodziły wieści o zatrudnianiu nielegalnych. ,,Tego nie można stwierdzić z całą pewnością – mówił Morgan w programie CNN State of the Union – Mamy wiele toczących się dochodzeń, o których (opinia publiczna) nie jest informowana. Nie powinniśmy narażać dobra śledztwa, jeśli będę teraz o tym mówić publicznie”. Choć odpowiedź szefa CBP była wymijająca, to pozostaje faktem, że żaden z podmiotów gospodarczych należących do Trumpa nie został ukarany za zatrudnianie nielegalnych imigrantów. I to mimo powtarzających się od lat doniesień medialnych, że Trump Organization korzysta często z pracy ,nieudokumentowanych.
Z rewelacji ,,Washington Post” wynika, że jeden z takich pracowników, Edmundo Morocho, miał nawet usłyszeć od swojego przełożonego, aby kupił lewe papiery, gdzieś na nowojorskiej ulicy. Innym razem musiał chować się w krzakach, aby nie dostrzegli go pracownicy należący di związków zawodowych. ,,Trump nie chce nieudokumentowanych w kraju, ale ciągle ich zatrudnia w swoich firmach” – powiedział stołecznej gazecie Jorge Castro, były pracownik Trump Organization. Wiedział, co mówi, bo przez 9 lat budował pola golfowe na Wschodnim Wybrzeżu USA jako członek ekipy wykonującej prace kamieniarskie. Ciężko pracująca brygada, która w Trump Organization otrzymała przydomek ,,Los Picapiedras”, co jest hiszpańskim tłumaczeniem serialu ,,Flintstones”, w dużej części składała się osób bez papierów. ,,Jeśli byłeś dobrym pracownikiem, papiery nie miały znaczenia” – twierdzi Castro. Choć sam zarabiał nieźle, po zmianie pracy udało mu się znaleźć zajęcie za podwójną, związkową stawkę.
Imigranci, wszędzie imigranci
Nie jest to praktyka odosobniona. Dziennikarzom ,,Washington Post” udało się w sumie porozmawiać z 43 imigrantami bez ważnego statusu w USA, którzy pracowali w Trump Organization. Byli wśród nich budowlańcy, kelnerzy, pokojówki, ogrodnicy, a nawet opiekun prywatnego domku myśliwskiego dorosłych synów prezydenta w północnym stanie Nowy Jork.
Eric Trump, jeden z synów prezydenta i dyrektorów Trump Executive zapewnia, że firma podejmuje ,,daleko zakrojone wysiłki”, aby identyfikować i zwalniać pracujących na czarno. Podobno taki los spotkał już kilkanaście osób od czasu ujawnienia w grudniu zeszłego roku faktu zatrudniania nielegalnych w należącym do Trump Organizatiom klubie golfowym w Bedminster w New Jersey. Imperium Trumpa zaczęło podobno dobrowolnie korzystać z federalnej bazy danych E-Verify, sprawdzając swoich pracowników. Jednak – jeśli wierzyć byłym i obecnym pracownikom brygady budowlańców opisanej w ,,Washington Post” – w rzeczywistości niewiele się zmieniło.
Media przypominają, że biznesy należące do prezydenta szeroko korzystają także z pracy legalnych imigrantów, np. z programu wiz H-2B, przyznawanych pracownikom sezonowym zatrudnianym poza rolnictwem. Tacy ludzie zaludniają najczęściej należące do Trump Organization restauracje, kasyna, czy hotele.
O skali zjawiska niech świadczy zestawienie sporządzone przez Alexię Fernández Campbell z portalu internetowego ,,Vox”. Dziennikarka wyliczyła, że w latach 2016-2017 amerykańscy pracownicy zdobywali zaledwie jedno na 144 nowe miejsca pracy w organizacji Trumpa. Resztę stanowili cudzoziemcy.
Co ciekawe – aby przyznać wizę H-2B urzędnicy muszą być przekonani, że na oferowane miejsce pracy nie zgłasza się żaden Amerykanin, a w 2017 r. administracja tymczasowo rozszerzyła ten program kosztem m.in. wiz H-1B przyznawanych naukowcom i profesjonalistom. Tymczasem według dziennikarskiego dochodzenia Campbell, menedżerowie Trump Organization odpowiedzialni za politykę personalną nie wykazywali nadmiernej gorliwości w poszukiwaniu kandydatów do pracy wśród Amerykanów. Powodów prowadzenia takiej polityki nie trzeba daleko szukać – posiadacze wiz H-2B są w dużej mierze uzależnieni od swoich pracodawców, co z punktu widzenia tych ostatnich pozwala na spore oszczędności w kosztach zatrudnienia. Tymczasowym pracownikom – podobnie jak nielegalnym – można po prostu płacić mniej i nie oferować dodatkowych świadczeń. Daje to przewagę pracodawcom w sytuacji, gdy w gospodarce mamy do czynienia z rynkiem pracownika, który stosunkowo łatwo może znaleźć inne, lepsze zajęcie.
Kto komu pracę zabiera?
Przypadek obławy w Missisipi i sytuacja w Trump Organization wyraźnie wskazują na istotę problemu. Amerykańska gospodarka wyraźnie potrzebuje rąk do pracy i to przede wszystkich w zawodach niewymagających kwalifikacji. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w jednych zakładach pracy zatrzymuje się prawie 700 osób bez papierów? Pracodawcy są świadomi kar za zatrudnianie nielegalnych. Jeśli podejmują mimo to ryzyko, to nie wyłącznie ze skąpstwa, ale także z konieczności. Jedynymi kandydatami, którzy gotowi są podjąć pewnych zajęć są imigranci. A możliwości legalnego zatrudniania osób nie posiadających żadnych kwalifikacji, w sytuacji, gdy gospodarka potrzebuje rąk do pracy są nikłe. Np. szanse na otrzymanie legalnej wizy pracowniczej dającej możliwość pracy w zakładach mięsnych w Missisipi były praktycznie równe zeru. Takiego zajęcia mógłby się podjąć imigrant posiadający wizę EB-3, ale limit przyznawania tych wiz wynosi zaledwie 5000 rocznie. (Wiz H-2B wydaje się około 75 tys. rocznie, ale nie mogą z nich korzystać osoby wykonujące zajęcia np. w przetwórstwie spożywczym). Kropla w morzu potrzeb, bo aby wypełnić luki na rynku pracy potrzebne są setki tysięcy pracowników. Przeczy to powszechnemu przekonaniu o ,,zabieraniu miejsc pracy” Amerykanom oraz promowanym przez administrację planom sprowadzania do USA przede wszystkim osób o wysokich kwalifikacjach, z wyższym wykształceniem. W tej części rynku pracy panuje dużo większa konkurencja, bo aspirują do nich także amerykańscy absolwenci college’ów.
Podstawowym problemem amerykańskiej gospodarki jest rosnący popyt na niewykwalifikowaną siłę roboczą i brak pracowników dla wypełnienia tej luki w sposób zgodny z obowiązującym prawem. Co więcej – przy obecnej populistycznej retoryce nie widać perspektyw, aby można było ten problem rozwiązać w dającej się przewidzieć przyszłości. Żaden z kandydatów Partii Demokratycznej na prezydenta w 2020 roku nie podjął rzeczowej dyskusji na ten temat, bojąc się politycznych konsekwencji.
Za gwałtownym wzrostem liczby nielegalnych imigrantów w USA począwszy od lat 90. ubiegłego stulecia stoją przede wszystkim ograniczenia w przyznawaniu tymczasowych wiz pracowniczych dla osób o niższych kwalifikacjach – wynika z badań Madeleine Sumption i Demetriosa Papademetriou z Migration Policy Institute. Według ekspertów obecna polityka Trumpa będzie sprawiać, że braki na rynku pracy będą jeszcze bardziej dotkliwe i odczują to także prywatne biznesy prezydenta. Liczby mówią same za siebie. W marcu br. (ostatnie dostępne dane) na rynku pracy było dostępnych 1,4 miliona miejsc pracy dla osób z wyższym wykształceniem (co najmniej 4-letnią edukacją na college’u). O te miejsca starało się 811 tys. osób z odpowiednimi kwalifikacjami. Tymczasem na osoby bez uniwersyteckiego dyplomu czekało 2,1 miliona etatów, przy zaledwie 1,4 miliona osób szukających legalnej pracy.
Czyli nadal pracodawcy będą się borykać z brakiem rąk do pracy w budownictwie, gastronomii, czy hotelarstwie. I to w większym stopniu niż w takich dziedzinach jak informatyka, czy służba zdrowia. Nikt nie chce jednak przyznać otwarcie, że największe braki na rynku pracy są właśnie tam, gdzie zatrudnia się nielegalnych imigrantów. Nawet w Missisipi, gdzie stopa bezrobocia jest wyższa od średniej.
Jeszcze w 2017 roku zespół redakcyjny konserwatywnego ,,Wall Street Journal” ostrzegał administrację Donalda Trumpa, że ograniczanie legalnej imigracji odbije się negatywnie na stanie gospodarki. Na razie jednak w oficjalnym przekazie dominuje przesłanie o tym, że imigranci zabierają miejsca pracy Amerykanom. Jak widać, jeśli fakty mówią co innego, to tym gorzej dla faktów.
Jolanta Telega
[email protected]
Reklama