Kiedyś, jeszcze za studenckich czasów wybrałem się na wyprawę do Smoky Mountains, do wschodniego Tennessee.
Wychowałem się i dorastałem w Chicago i nigdy wcześniej nie byłem na wycieczce w górach, więc nie miałem pojęcia, czego spodziewać się po Smokies. Jedyne, co wiedziałem o tych górach, to fragment piosenki pt. „On Top of Old Smokey”. Z tej piosenki dowiedziałem się, że zimą w górach leży śnieg oraz że jeśli zalecasz się zbyt ospale, możesz przegapić prawdziwą miłość.
Po prawdzie, jedyne wzgórze, na jakie kiedykolwiek wszedłem było niskim wzniesieniem w północnej części Parku Humboldta, które nazywaliśmy Wzgórzem Bunkrowym. Kiedy byłem dzieckiem, z kolegami często udawaliśmy, że to Smoky Mountains albo Himalaje, choć wiedzieliśmy, że tak nie jest. Wzgórze było wysokie na trzy lub cztery piętra, wiodły na nie chodniki, a jego łagodny stok świetnie nadawał się zimą do zjeżdżania na sankach.
Nic dziwnego, że kiedy w końcu pojechałem w Smoky Mountains, byłem kompletnie zaskoczony, „rozwalony”, jak zwykliśmy mówić w latach 60. Góra, na którą miałem się wspiąć, była gigantyczna. Miała prawie siedem tysięcy stóp wysokości, a prowadzący na jej szczyt szlak nachylony był pod kątem 60 stopni.
Droga pod górę to była prawdziwa męka. Powiedziano mi, że dojście na szczyt powinno mi zająć jakieś pięć do sześciu godzin, oraz że powinienem przenocować na górze, bo będę zbyt wyczerpany, żeby zejść na dół tego samego dnia.
Najpierw pomyślałem, ze to przesada, ale szybko przekonałem się, że była to prawda. Po kilku godzinach wdrapywania się pod górę byłem wykończony. Szedłem przed siebie, oddychałem ciężko, pociłem się i przytrzymywałem drzew, żeby nie upaść i nie sturlać się z powrotem po ścieżce na parking, z którego zacząłem wspinaczkę. W pewnym momencie spojrzałem w dół i zobaczyłem cud.
Szlakiem w górę szedł starszy, może sześćdziesięcioletni mężczyzna. To akurat nie było niczym dziwnym, bo widziałem tam wielu starszych mężczyzn chodzących po górach. Zaskakujące było to, co niósł na plecach. A na plecach, w skonstruowanej domowym sposobem kołysce, niósł swoją matkę. Kobieta była stara, po osiemdziesiątce i pokurczona w kulkę kości, skóry i starych ubrań. Kiedy ich zobaczyłem, wybuchnąłem śmiechem, nie mogłem się powstrzymać. Mężczyzna uginał się pod ciężarem, ale wyglądał na szczęśliwego. Ona też była szczęśliwa. Uśmiechała się i bez przerwy beztrosko trajkotała o tym, jak pięknie wygląda góra w porannych promieniach słońca, jak bardzo uwielbia tu być i że to jej ostatnia wspinaczka w życiu. I że jest cudownie, cudownie, cudownie.
Kiedy usiadłem, żeby odpocząć, minęli mnie. Kobieta wciąż machała do mnie z coraz bardziej stromej ścieżki.
Climbing
One time when I was a college student, I went hiking up in the Great Smoky Mountains of eastern Tennessee.
I had grown up almost entirely in Chicago, and I had never gone hiking in any kind of mountains before, and I didn’t know what to expect in the Smokies. The only thing I knew about the Smokies came from that old song “On Top of Old Smokey,” and all that song told me was that there was snow there in the winter and you could expect to lose your true love if you tended to court too slow.
In fact, the only hill I had ever encountered was the one on the northside of Humboldt Park, a sort of pudgy mound we called Bunker Hill. When I was a kid, we liked to pretend it was the Rocky Mountains or the Himalayas, but we knew it was neither. It was just a three- or four-story rise with sidewalks and a gentle slope that was great for sledding down in the winter.
So when I finally got to the Smoky Mountains, I was totally surprised, “blown away” I think was the expression we used back then in the 1960s. The mountain I was going to climb were ginormous. It was about 7,000 feet high, and most of the trail leading up it was at a 60-degree angle.
It was one hard haul up that mountain.
I was told it would take about five or six hours to climb it, and that I should plan onspending the night on top because I’d be too exhausted to climb down the same day I climbed up.
At first I thought all this was an exaggeration, but I soon learned it was true. After about a couple hours of hiking up the mountain, I was pretty much exhausted. I was struggling up the mountain, breathing hard, sweating, and trying to hold on to tree roots and such so I wouldn’t tumble down the path back to the parking lot I started at.
That’s when I looked down the mountain trail and saw a miracle.
There was an old guy, maybe in his 60s climbing up the mountain. That in itself wasn’t so surprising. I had seen other old guys climbing the mountains there.
What was surprising was what he had on his back.
On his back he was carrying his mother in some kind of homemade, wooden cradle. She was old too, maybe in her 80s, and shrunken into a ball of bones and old cloth and skin.
I laughed when I first saw them. I had to.
This old guy was struggling under her weight, but he was happy.
So was she. She was smiling and chatting away, talking about how lovely the mountain was in the morning sun, how much she loved it all, how this was the last time she was going up because she knew she didn't have another climb in her ever again, and that it was all lovely, lovely, lovely.
When I sat down finally to rest, they passed me by, his mom still waving at me on the trail sloping upward.
John Guzlowski
amerykański pisarz i poeta polskiego pochodzenia. Publikował w wielu pismach literackich, zarówno w USA, jak i za granicą, m.in. w „Writer’s Almanac”, „Akcent”, „Ontario Review” i „North American Review”. Jego wiersze i eseje opisujące przeżycia jego rodziców – robotników przymusowych w nazistowskich Niemczech oraz uchodźców wojennych, którzy emigrowali do Chicago – ukazały się we wspomnieniowym tomie pt. „Echoes of Tattered Tongues”. W 2017 roku książka ta zdobyła nagrodę poetycką im. Benjamina Franklina oraz nagrodę literacką Erica Hoffera, za najbardziej prowokującą do myślenia książkę roku. Jest również autorem dwóch powieści kryminalnych o detektywie Hanku Purcellu oraz powieści wojennej pt. „Road of Bones”. John Guzlowski jest emerytowanym profesorem Eastern Illinois University.
—
John Guzlowski's writing has been featured in Garrison Keillor’s Writer’s Almanac, Akcent, Ontario Review, North American Review, and other journals here and abroad. His poems and personal essays about his Polish parents’ experiences as slave laborers in Nazi Germany and refugees in Chicago appear in his memoir Echoes of Tattered Tongues. Echoes received the 2017 Benjamin Franklin Poetry Award and the Eric Hoffer Foundation's Montaigne Award for most thought-provoking book of the year. He is also the author of two Hank Purcell mysteries and the war novel Road of Bones. Guzlowski is a Professor Emeritus at Eastern Illinois University.
fot.Pexels.com