Ktoś powinien napisać jego historię.
Pomyślcie o tym. Przez mniej więcej pierwszy milion lat, jaki spędziliśmy tutaj na Ziemi, byliśmy po uszy zanurzeni w osamotnieniu. Patrzyliśmy w niebo, wypatrywaliśmy śladów dymu na horyzoncie, wsłuchiwaliśmy się w buczenie chrząszczy w wysokiej trawie. Czekaliśmy na cokolwiek, co zakończy nasze osamotnienie.
Nocami siedzieliśmy na drzewach i w jaskiniach ćwicząc uśmiechy i uściski dłoni, w nadziei użycia ich podczas spotkania kogoś, kto być może nadejdzie w naszym kierunku przez tę wysoką trawę. Ćwiczyliśmy też zapewne różne powitalne formułki. „Cześć, jestem Abel z tamtego drzewa. Miło Cię poznać. Dokąd się wybierasz? Może przystaniesz i odpoczniesz? Chcesz banana?”.
Byliśmy jak samotny ptak siedzący na gałęzi i kręcący łebkiem we wszystkie strony, nasłuchujący dźwięków niesionych przez wiatr. Myślę, że przez większość czasu, jaki spędziliśmy na tej planecie, byliśmy jak ten ptak, aż do jakichś 15 tysięcy lat temu, kiedy to nauczyliśmy się żyć w gromadach.
To była dobra odskocznia od osamotnienia i tego, co się za nim kryje, co zawsze się do nas zbliża – samotności.
Człowiek może mieć dość spania samotnie, z plecami wystawionymi na wiatr i deszcz. Pragnie mieć za sobą kogoś, kto go ogrzeje. Tak było przecież, kiedy był dzieckiem, a troskliwa mama przytulała go do swojego ciepłego brzucha. Nieustannie tęsknimy za tą miłością i szukamy czegokolwiek, co ulży naszej samotności i jej wersji w wytwornej niedzielnej sukience – osamotnieniu.
Tak, chcemy wyrwać się osamotnieniu, które, jak zwykła mawiać legenda bluesa i jazzu Billie Holiday – „nawiedza nas”.
A potem wydarza się coś takiego, że zaczynamy mieć coraz bardziej dosyć tego ciśnienia, tej bliskości, tej wspólnoty, którą czuliśmy jako małe dzieci.
Może to przez rozwój miast, powstanie klasy kupieckiej albo rewolucję przemysłową z tymi jej ohydnymi fabrykami – ale coraz częściej czujemy nieznośny nacisk tłumu. Niektórzy pchają się na nas z miłości, ale inni po prostu się pchają, mocniej i mocniej każdego dnia. A my zaczynamy się zastanawiać i z głębi, z samego dna naszego DNA wydobywamy pamięć o naszym osamotnieniu, tym pierwszym i pierwotnym. I zaczynamy za nim tęsknić.
Solitude?
Someone should write a history of it.
Think about it. Probably for the first million plus years that we were here on earth, we were up to our ears in solitude. We'd watched the sky and the horizon for a bit of smoke, listen for the turning of a clumsy wheel or a whistle coming from some tall grass. Anything that might signal that our solitude was about to end.
At night, we'd sit in a tree or a cave and practice our smiles and handshakes on the off chance we'd meet somebody the next day coming toward us through that tall grass. We'd also practice our “company’s coming” talk, "Hi, I'm Abel from this tree here, glad to meet you. You just passing through? Like to stop? Care to have a banana?"
Sometimes you see a bird all alone on a tree, turning his head this way and that, pausing and listening the way birds listen to the sounds in the wind when they're all alone. Well, you know we were probably like that bird most of the time we were on this earth--maybe up to about 15,000 years ago when we learned to hunker down together.
It was probably a good break from the solitude and what was behind it and always coming closer, the loneliness.
A person gets tired of sleeping with his back exposed to the wind and the weather. He wants to have someone behind him keeping his back warm. It was probably that way when he was a baby, his momma pressing his back into her warm belly. You miss that kind of loving and go searching for something that will break the loneliness and the fancy Sunday-dress version of loneliness, solitude.
Yeah, we want to get away from the solitude that – as the great blues and jazz singer Billie Holiday used to say – “haunts us.”
But then something happens, and we start getting a little too much of that pressing, that closeness, that togetherness we felt when we were babies and kids growing up.
Maybe it's the growth of cities or the rise of the merchant class or the start of the industrial revolution with its ugly factories, and sometimes we feel that all we got now is people pressing into us, some pressing in a loving way but more often just pressing, just pressing a little harder and harder each day -- until we start thinking down into our DNA and remembering the solitude we had so much of so long ago, and we start missing that solitude.
John Guzlowski
amerykański pisarz i poeta polskiego pochodzenia. Publikował w wielu pismach literackich, zarówno w USA, jak i za granicą, m.in. w „Writer’s Almanac”, „Akcent”, „Ontario Review” i „North American Review”. Jego wiersze i eseje opisujące przeżycia jego rodziców – robotników przymusowych w nazistowskich Niemczech oraz uchodźców wojennych, którzy emigrowali do Chicago – ukazały się we wspomnieniowym tomie pt. „Echoes of Tattered Tongues”. W 2017 roku książka ta zdobyła nagrodę poetycką im. Benjamina Franklina oraz nagrodę literacką Erica Hoffera, za najbardziej prowokującą do myślenia książkę roku. Jest również autorem dwóch powieści kryminalnych o detektywie Hanku Purcellu oraz powieści wojennej pt. „Road of Bones”. John Guzlowski jest emerytowanym profesorem Eastern Illinois University.
—
John Guzlowski's writing has been featured in Garrison Keillor’s Writer’s Almanac, Akcent, Ontario Review, North American Review, and other journals here and abroad. His poems and personal essays about his Polish parents’ experiences as slave laborers in Nazi Germany and refugees in Chicago appear in his memoir Echoes of Tattered Tongues. Echoes received the 2017 Benjamin Franklin Poetry Award and the Eric Hoffer Foundation's Montaigne Award for most thought-provoking book of the year. He is also the author of two Hank Purcell mysteries and the war novel Road of Bones. Guzlowski is a Professor Emeritus at Eastern Illinois University.
fot.Pexels.com