Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 16 listopada 2024 23:37
Reklama KD Market

Gdzie była ochrona?!

Wszyscy mamy krew na rękach – mówią niektórzy po zamachu na życie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Problem w tym, że to twierdzenie jest dalekie od prawdy. Główny i bezpośredni winowajca został ujęty przez policję i obecnie przebywa w areszcie śledczym. Są jednak osoby, które w różnym stopniu odpowiadają za ten podły mord pośrednio. Mówię o tych wszystkich, którzy sączyli do serc Polaków potężną dawkę mowy nienawiści. Nie chodzi tutaj jednak o daleko nawet idącą niechęć, czy ostrą i kąśliwą krytykę. Mowa nienawiści musi mieć, i na szczęście ma, wyrazistsze granice i bardziej sprecyzowaną definicję. Powieszenie zdjęć nielubianych przez ONR polityków PO, którzy głosowali w Parlamencie Europejskim przeciwko Polsce, na specjalnie przygotowanych szubienicach, to nie był jakiś niewinny happening. To idealna definicja sączenia jadu i kreowania mowy nienawiści, sięgającej swymi korzeniami do najmroczniejszych czasów ubiegłego wieku. Podobnie zresztą, jak podła i haniebna akcja działaczy Młodzieży Wszechpolskiej, którzy prezydentowi Adamowiczowi wystawili kiedyś symboliczny “akt zgonu politycznego”. Mam nadzieję, że teraz płoną ze wstydu. Nadzieja matką głupich… Tylko o tego typu czynach i zachowaniach można mówić w kontekście pośredniej odpowiedzialności za tragedię, która wydarzyła się w Gdańsku. Twierdzenia sugerujące jakąś formę odpowiedzialności zbiorowej całego społeczeństwa są niepoważne i niepotrzebne. Opierają się one na błędnym założeniu, że każdy z nas będąc elementem składowym wojny polsko-polskiej, epatował wobec politycznych oponentów pełną goryczy niechęcią, dorzucając tym samym swoją cegiełkę do straszliwej zbrodni. To całkowicie zła diagnoza, która tylko rozmywa winę, rozkładając ciężar odpowiedzialności nie tam, gdzie potrzeba. Generalizacja i banalizacja jest zawsze zła. Oczywiście trzeba być ślepcem bez rozumu, by źródło całej tej mowy nienawiści przypisywać wyłącznie radykalnym środowiskom narodowców spod znaku Młodzieży Wszechpolskiej i ONR-u. Grzech mowy nienawiści był w niemal równym stopniu popełniany na prawicy i lewicy. Nie można jednak winić całych partii politycznych czy światopoglądów, bo w każdym z tych przypadków odpowiedzialna była jakaś konkretna osoba lub grupa osób. Zgodzę się natomiast, że narracja najważniejszych polityków po obu stronach barykady często przekraczała granice dobrego smaku. Tym zjawiskom daleko jeszcze jednak do przejawów nienawiści, których dopuszczały się skrajnie prawicowe i skrajnie lewicowe środowiska. Martwi mnie i oburza fakt, że tragiczna śmierć prezydenta Adamowicza jest przez niektórych wykorzystywana do walki politycznej. Ciszej nad tą trumną – mam ochotę wykrzyczeć! Takie działanie to ostatnie czego nam dzisiaj potrzeba. Nakręcanie spirali nienawiści i pogłębianie wewnątrz-narodowych sporów i podziałów. Wystarczająco już przecież głębokich i poważnych. Uprawianie polityki wykorzystując śmierć człowieka to podłość. Robienie tego pomimo próśb i apeli rodziny, to już podłość wyjątkowa. Brak empatii i jakiejkolwiek przyzwoitości. To samo tyczy się komentatorów. A przez chwilę miałem nadzieję, że tragiczna śmierć Adamowicza będzie wiadrem zimnej wody, które choć na jakiś czas przygasi te najostrzejsze spory i podziały w naszym kraju. Kiedyś potrafiliśmy się zjednoczyć, gdy umierał Ojciec Święty. Na krótko, ale jednak. Od tamtej pory wiele się tutaj nad Wisłą zmieniło. Zatraciliśmy gdzieś tę zdolność. To bardzo przykre. Na lewicy pośród całego tego natłoku oskarżeń sugerujących współodpowiedzialność PiS-u, można jednak odnaleźć pewien głos rozsądku. Były premier Leszek Miller powiedział na antenie radia RMF 24, że za zamachem na życie prezydenta Adamowicza stoi pospolity bandyta i przypisywanie mu intencji politycznych jest błędem. Motywem dla zamachowca była jego odsiadka w więzieniu w czasach rządów Platformy Obywatelskiej. Odsiadka całkowicie słuszna, zasądzona w majestacie prawa w związku z jego napadami na banki. Zbyt krótki wyrok, brak resocjalizacji za kratami, a na końcu wypuszczenie do społeczeństwa śmiertelnie groźnego bandziora – to czynniki, które w dużej mierze przyczyniły się do tragedii. System zawiódł. Osobną, aczkolwiek równie istotną kwestią w całej sprawie, było skandalicznie słabe zabezpieczenie imprezy finału WOŚP w Gdańsku. Imprezy, która z uwagi na swoje rozmiary powinna być zgłoszona, jako “impreza masowa”. Tymczasem została zarejestrowana w urzędzie miasta na mocy przepisów Prawa o ruchu drogowym, jako “blokada pasa ruchu”, a jej odbycie się w takiej formie zatwierdzone przez prezydenta Gdańska. Gdzie byli jego doradcy od bezpieczeństwa, by zasugerować podjęcie innej decyzji? Policja zwróciła uwagę, że w przypadku imprez masowych, ustawa wymaga zapewnienia większych środków bezpieczeństwa. Na miejscu znajdowało się ok. 20 funkcjonariuszy policji. Nie zabezpieczali oni jednak samej imprezy, a jedynie byli do dyspozycji organizatora, gdyby zaszła taka konieczność. Nad bezpieczeństwem zgromadzenia czuwali (w teorii) ochroniarze z prywatnej firmy “Tajfun”. Było to ok. 50 osób. Problem w tym, że nie byli uzbrojeni w broń palną! Jak więc mogli skutecznie zagwarantować bezpieczeństwo wszystkim zgromadzonym ludziom? Szczególnie w dobie wysokiego zagrożenia terrorystycznego? Kiedy zamachowiec stał na scenie i wymachiwał nożem ochrona przez dosyć długi czas zupełnie nie reagowała. Bandyta mógł zatem zabić znacznie więcej osób! Napastnik ostatecznie poddał się de facto bez walki. Co by jednak było, gdyby stawiał opór? Przecież osoba, która go “obezwładniła” nie miała ze sobą żadnej broni, jedynie gołe ręce. Kluczowym wydaje się również pytanie, dlaczego ochrona w ogóle wpuściła na teren imprezy szaleńca z ogromnym nożem bojowym? Gdzie były kontrole? Granda! Na te wszystkie pytania będzie musiało odpowiedzieć postępowanie śledcze. Tego typu imprezy, szczególnie gdy biorą w nich udział ważni politycy, powinny być zabezpieczane przede wszystkim przez służby państwowe – uzbrojonych w broń palną funkcjonariuszy. Dopiero zaś w drugiej kolejności przez prywatne firmy ochroniarskie. Wiceszef MSWiA mówił rok temu, że za bezpieczeństwo obywatela odpowiadają służby państwowe, nie zaś sam obywatel. Sugerując tym samym, że nie ma potrzeby, by tenże obywatel dbał o swoje bezpieczeństwo również we własnym zakresie np. posiadając broń palną. Ten sam resort zasłania się dzisiaj twierdzeniem, że za bezpieczeństwo na imprezach publicznych odpowiada ich organizator. No to jak to w końcu jest? Skoro służby państwowe nie potrafią zabezpieczyć prezydenta miasta, to mamy uwierzyć w to, że ochronią zwykłego, szarego obywatela? Tomasz Winiarski Amerykanista, dziennikarz relacjonujący wydarzenia z USA, korespondent mediów krajowych i polonijnych. Publicysta i felietonista. Miłośnik i propagator amerykańskiego stylu życia. Jego artykuły, wywiady i komentarze publikowane są w ogólnopolskiej prasie drukowanej oraz internetowej m.in. w Tygodniku Katolickim „Niedziela”, „Gazecie Polskiej”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, miesięczniku „Gazeta Bankowa”.   fot.ADAM WARZAWA/EPA-EFE/REX/Shutterstock
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama