Gdy piszę te słowa, zbliża się 4 lipca, a to oznacza kulminacyjny moment w sporze o Sąd Najwyższy. Ulice stolicy wypełnią ideologicznie ścierające się ze sobą manifestacje zwolenników i przeciwników reformy PiS. Sędziowie, których kadencje ta reforma wygasiła zapowiedzieli, że mimo wszystko przyjdą tego dnia do pracy. Antypisowskie protesty mają ich w tym oporze wspierać. Polityczna atmosfera w Polsce staje się coraz bardziej napięta. Konflikty się pogłębiają, a naród jest nie tyle podzielony (zjawisko normalne w demokracji), co raczej skrajnie ze sobą skłócony. Odnoszę wrażenie, że w tym całym sporze różnych politycznych idei i wizji (albo kłamstw i urojeń) część naszych obywateli zatraciła naturalne instynkty i zdrowy rozsądek. Mówiąc inaczej: wkroczyła w opary absurdu, wypływając na wody politycznej schizofrenii.
Niektórzy przykładowo przestają chodzić do kościoła, do którego dotychczas regularnie uczęszczali, bo myślą, że czyniąc tak zrobią na złość prezesowi PiS. Przecież Kaczyński jest praktykującym katolikiem, a więc oni na przekór zostaną tymi niepraktykującymi. Albo w ogóle przestaną wierzyć… A co tam! Jak przywalić PiS-owi to z grubej rury, nie? Inni odlecieli do tego stopnia, że za sromotną porażkę biało-czerwonych na mundialu w Rosji skłonni są niemalże winić Prawo i Sprawiedliwość i publiczne media, które ich zdaniem miały „zbytnio nadmuchać balonik nadziei”. Jak te nasze biedne chłopaki miały strzelać bramki, kiedy w Polsce łamana jest konstytucja? W taki sposób rozumują niektórzy. Chociaż z trudem przychodzi mi określenie takiego myślenia słowem pochodzącym od rzeczownika „rozum”. Myślenia? Czy właśnie użyłem tego słowa? A to przepraszam najmocniej.
Nie pomagają pycha, arogancja i prowokacyjne zachowania polityków. Zarówno tych z opozycji, jak również tych z obozu władzy. Interes partyjny jest tutaj najważniejszy. A dobro kraju? Ono schodzi na dalszy plan! Przed nami przecież kolejne wybory, a za nimi następne i jeszcze jedne. Nie ma zatem czasu na obiektywną prawdę i działanie dla dobra narodu. Liczy się tylko dorwanie do koryta, bądź też przy nim utrzymanie. Polityczny cynizm dopracowany do perfekcji. Nikt tu nie jest bez winy. Swoją oliwę do ognia dodaje także część dziennikarzy, którzy zamiast patrzeć politykom na ręce postanowili wstąpić do ich politycznych oddziałów i wiernie walczyć za partyjną prawdę. Propaganda z lewa, propaganda z prawa – na próżno szukać jakiegoś wyjścia z tego impasu.
Rozumiem, że po obu stronach emocje sięgają zenitu, ale na miłość Boską, nie traćmy zmysłów! Nie dajmy się zwariować! Były prezydent RP Lech Wałęsa zagroził ostatnio w mediach społecznościowych wszystkim tym, którzy chcieliby przeszkodzić mu, gdy ten będzie zmuszony ratować niezależność Sądu Najwyższego przed Kaczyńskim. Legendarny przywódca Solidarności przypomniał swoim potencjalnym adwersarzom, że posiada pozwolenie na broń palną do ochrony osobistej. Stwierdził, że w razie gdyby ktoś stanął mu na drodze „będzie walczył” i „bronił się”. Nawet gdyby tym stojącym okazała się polska policja.
Takie wypowiedzi zmuszają nas – dziennikarzy, a także opinię publiczną – do zadania sobie fundamentalnego pytania. Czy to już groźne szaleństwo, czy jeszcze tylko nieokiełznany temperament połączony ze skrajnym brakiem odpowiedzialności za własne słowa? Może ktoś powinien się temu przyjrzeć i np. zabrać Wałęsie broń, gdyby pan prezydent okazał się cierpieć na jakieś problemy ze zdrowiem psychicznym? Wszak pistolet to potężne narzędzie przeznaczone wyłącznie dla osób odpowiedzialnych i zdrowych na umyśle.
Warto, by politycy uważniej wsłuchiwali się w głos ludzi. Żeby tego dokonać, samemu czasem trzeba przestać gęgać. Co zaś tyczy się sporu o Sąd Najwyższy, Trybunał Konstytucyjny i szerzej sądownictwo ogółem – obie strony konfliktu powinny zrobić dwa kroki w tył.
Tak, jak zrobił to rząd w sprawie nowelizacji ustawy o IPN. Zasiąść do wspólnego stołu i wypracować rozwiązanie, które nie będzie łamać konstytucji, a jednocześnie zagwarantuje realną zmianę. Bo choć z ust opozycji totalnej możecie Państwo tego nie usłyszeć, wymiar sprawiedliwości w Polsce wymaga zdecydowanej reformy, która doprowadzi do jego gruntownej przebudowy. Osobiście proponuję, aby nasi przywódcy rzucili okiem za ocean. Tam znajduje się gotowa recepta. Wystarczy tylko ją skopiować. Jeden Sąd Najwyższy, pełniący również funkcję Trybunału Konstytucyjnego, którego członkowie byliby wybierani przez prezydenta i zatwierdzani przez parlament na dożywotnie kadencje. Takie rozwiązanie gwarantuje niezależność władzy sądowniczej od władzy ustawodawczej i wykonawczej. Kiedy w kraju dochodzi do politycznego przetasowania, zwycięska partia nie może wymieniać sobie składu sędziowskiego wedle własnego widzimisię. Nowych sędziów można powołać dopiero wtedy, gdy któryś z nich umrze, bądź z własnej woli przejdzie na emeryturę.
Kolejnym elementem reformy powinna być tzw. „demokratyzacja sądów”, czyli sprawienie, by część sędziów wybierana była nie przez polityków, nie przez „kolegów z branży”, lecz przez naród. Niemożliwe? Proszę to powiedzieć Amerykanom. W części amerykańskich stanów działa to właśnie w ten sposób. Oczywiście, aby to wszystko było możliwe, konieczna jest zmiana naszej konstytucji. Musiałaby ona przewidywać wprowadzenie w Polsce systemu prezydenckiego na wzór amerykański. To już jednak temat na osobny felieton.
Tomasz Winiarski
Amerykanista, dziennikarz relacjonujący wydarzenia z USA, korespondent mediów krajowych i polonijnych. Publicysta i felietonista. Miłośnik i propagator amerykańskiego stylu życia. Jego artykuły, wywiady i komentarze publikowane są w ogólnopolskiej prasie drukowanej oraz internetowej m.in. w Tygodniku Katolickim „Niedziela”, „Gazecie Polskiej”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, miesięczniku „Gazeta Bankowa”.
Na zdjęciu: protest przed Sądem Najwyższym w Warszawie
fot.JACEK TURCZYK/EPA-EFE/REX/Shutterstock
Reklama