Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 03:20
Reklama KD Market

Odcinek pierwszy. Podróż do Ameryki

Profesor Dominik Pacyga opowiada historię chicagowskiej Polonii. Poznaj fascynujących ludzi, niezwykłe miejsca i wydarzenia związane z polskim Chicago. Co tydzień nowy odcinek – w poniedziałek jako podcast w radiu WPNA 103.1 FM, a w piątek – w weekendowym wydaniu „Dziennika Związkowego”.


Opowieść o chicagowskiej Polonii należy rozpocząć od historii pierwszej fali emigracji Polaków do USA, zwanej „za chlebem”. Była to emigracja ekonomiczna, mająca miejsce w latach 1860-1930. Pierwsi Polacy przybyli do Chicago z zaboru pruskiego, potem z Galicji i z zaboru rosyjskiego. W 1863 we wszystkich trzech zaborach miało miejsce uwłaszczenie chłopów i zdarzenie to miało ogromny wpływ na ruchy migracyjne. Uwłaszczeni chłopi chcieli posiadać jak najwięcej ziemi, bo od jej ilości zależał ich byt i status. Wybierali się zatem do Ameryki, aby zarobić na jej zakup. Także industrializacja, powstanie kolei, nowych dróg i szlaków komunikacyjnych spowodowały, że ludzie zaczęli przemieszczać się na zachód, w kierunku niemieckich portów, a stamtąd – do Ameryki. Tak rozpoczęła się emigracyjna fala, zwana „amerykańską gorączką”. Chicago było dla Polaków „ziemią obiecaną”, przyciągało ich jak magnes. Na przełomie XIX i XX wieku Chicago było najdynamiczniej rozwijającym się miastem Stanów Zjednoczonych, przyciągającym rzesze ludzi, nie tylko z Polski, ale z wielu krajów Europy. Jednak dla wielu Polaków, ubogich chłopów, podróż do Ameryki była nie lada wyzwaniem. Przede wszystkim musieli uzbierać pieniądze na bilet na statek. Łatwiej mieli ci, którzy mieli już w Chicago rodziny, rodzeństwo lub kuzyna, którzy przysyłali pieniądze na podróż, tworząc w ten sposób zjawisko tzw. emigracji łańcuchowej.

Uwaga na „fałszywych ludzi”!

Jednak już samo dojechanie do niemieckiego portu, choćby do Bremy czy Hamburga, stanowiło wyzwanie, szczególnie dla nieznających języka niemieckiego mieszkańców zaboru rosyjskiego. Brema, jeden z głównych portów, z których wypływały transatlantyki, była pięknym miastem, które robiło na Polakach ogromne wrażenie. W listach emigrantów, które pisali do rodzin w Polsce, zachowały się jego opisy. „To miasto składające się z zamków” – opisywał emigrant z Podhala, gdzie zabudowa była w większości drewniana, w przeciwieństwie do niemieckiej – kamiennej. Ulice w Bremie były oświetlone latarniami, po ulicach jeździły tramwaje i powozy. Emigranci ostrzegali się jednak nawzajem przed oszustami, przed „fałszywymi ludźmi”, którzy często oferowali pomoc, na przykład w niesieniu ciężkiego bagażu, tylko po to, by chwilę później uciec wraz z emigranckim dobytkiem.

Zdarzały się też inne przypadki. Znana jest historia 16-letniego chłopca, którego rodzina wysłała w podróż do Ameryki. Kupno biletu pochłonęło całe rodzinne oszczędności, a chłopak miał za zadanie dotrzeć do Ameryki i zarobić na kupno ziemi w Polsce. Stało się inaczej. Kiedy dotarł do Bremy, pokusy i uroki miasta pochłonęły go całkowicie. Wydał wszystkie pieniądze przeznaczone na podróż, następnie sprzedał swój bilet na statek, a pieniądze roztrwonił. Do rodzinnego domu, do Galicji, wrócił pieszo. Możemy sobie wyobrazić, w jaki sposób przywitał go ojciec.

Podróż przez ocean

Po przybyciu do niemieckiego portu emigranci musieli uważać, by wsiąść na właściwy statek. Niemcy opracowali system kolorowych przypinek, przytwierdzanych do płaszcza, kapelusza lub czapki. Na ich podstawie podróżni trafiali do właściwej kolejki i na pokład właściwego parowca. Wyobraźmy sobie jednak taką sytuację: niemówiący po niemiecku polski chłop znajduje się nagle w tłumie ludzi, a policjanci krzyczą na niego w niezrozumiałym języku, aby się pospieszył lub stanął w określonym miejscu. Zdarzało się, że Polacy wpadali w panikę, zagubieni i przestraszeni wsiadali na niewłaściwy statek. I zamiast w Nowym Jorku, lądowali na przykład w Sao Paolo, w Brazylii.

Podróż przez ocean trwała od siedmiu do dziesięciu dni. Większość podróżnych po raz pierwszy w życiu wybrała się w jakąkolwiek podróż, nie mówiąc już o płynięciu transatlantykiem. Ważne osobistości, jak na przykład Ignacy Jan Paderewski, podróżowali pierwszą klasą, w luksusowych kajutach, na górnym pokładzie. Korzystali z restauracji, bawili się na koncertach. Emigranci, których stać było oczywiście jedynie na najtańsze bilety, podróżowali w trzeciej klasie, pod pokładem. Mężczyźni osobno, a kobiety i dzieci osobno, nawet jeśli byli rodziną. Jedzenie w trzeciej klasie było niesmaczne. Kajuty ciasne, ciemne, z piętrowymi kojami. Z piętrowego łóżka łatwo było spaść i zrobić sobie krzywdę, szczególnie w czasie sztormu, kiedy statek mocno się kołysał.

Jeśli pogoda dopisywała, podróżni mogli wyjść na pokład, ale nie na główny, zarezerwowany dla pasażerów pierwszej klasy, a na pokład znajdujący się w pobliżu głośnej maszynowni. Podróż przez ocean nie należała zatem do przyjemnych, była uciążliwa i dla wielu emigrantów – przerażająca. Ludzie zapadali na chorobę morską, słabli, wymiotowali, nagłe przechyły powodowały upadki, rany i złamania. Po dopłynięciu do Nowego Jorku pierwszym widokiem była Statua Wolności. Podróżni pierwszej klasy mogli wysiąść na Manhattanie. Trzeciej – byli transportowani na wyspę Ellis.

Ellis Island

Wyspa Ellis wyglądała ja unoszący się na wodzie zamek. Pasażerowie parowców byli przewożeni na nią promami. W znajdującym się na wyspie Ellis przejściowym ośrodku imigracyjnym panował zawsze tłok i harmider – często kilka statków przypływało do nabrzeża jednocześnie, a przez wyspę przechodziły tłumy ludzi. Imigranci byli zwykle bardzo zdenerwowani, martwili się, aby nie zgubić bagaży i dzieci, denerwowali się czekającą ich podróżą po nieznanym kraju. Wszystko było dla nich nowe – panorama Nowego Jorku, ludzie, inny język, inne zapachy i dźwięki. W hali głównej rozpoczynał się proces imigracyjny. Na początek każdego imigranta badał lekarz. Służby imigracyjne nie wpuszczały na teren Stanów Zjednoczonych osób chorych. Na Ellis Island działał szpital, w którym można było wyleczyć się z grypy czy przeziębienia. Ale jeśli nowo przybyły imigrant był poważnie chory, odsyłano go na statek i z powrotem za ocean. Na szczęście za darmo, ale dla odesłanych stanowiło to nikłe pocieszenie.

Większość podróżnych miała na sobie ciemne ubrania, które lekarze oznaczali kredą. Jeśli badany miał problemy z nogami i kuśtykał, lub miał problemy ze sprawnością rąk – na plecach stawiano mu literę „X”. Jeśli miał gorączkę powyżej 100 stopni Fahrenheita – oznaczano go symbolem „100”. Zdarzało się, że chore dzieci były separowane od rodziców i musiały odwiedzić gabinet lekarza, a schody do niego prowadzące nazywano „schodami łez”. Okulista za pomocą specjalnego przyrządu unosił każdemu powiekę i oglądał oczy, na tej podstawie oceniając stan zdrowia przybyszy. Weźmy pod uwagę, że większość z imigrantów nigdy nie odwiedziło lekarza, nigdy nie spotkało się z tak rozwiniętą biurokracją. Przejście przez Ellis Island musiało ich kosztować wiele nerwów i stresu, tym bardziej, że większość urzędników i lekarzy nie mówiło po polsku.

Będziesz Daley'em

Po badaniu lekarskim nadchodziła pora na sprawdzenie paszportu, padały pytania o miejsce docelowe podróży oraz sumę posiadanych pieniędzy. I oczywiście o imię i nazwisko. Urzędnik często nie był w stanie przeczytać ani wymówić poprawnie nazwisk imigrantów, i tak np. Dalesiński w jednej chwili zostawał Daley'em. Imiona i nazwiska bardzo często były zmieniane i w zmienionym brzmieniu wpisywane w dokumenty imigracyjne. Wielu przybywających z Polski podróżnych nie potrafiło czytać ani pisać, w związku z czym nie zdawali sobie sprawy, że swoją amerykańską przygodę rozpoczynają właśnie pod innym, zmienionym nazwiskiem.

Po zakończeniu procesu imigracyjnego przybysze byli przewożeni promami na stały ląd i w Nowym Jorku czekało na nich kolejne wyzwanie – dotrzeć na stację kolejową i wsiąść do właściwego pociągu. Pociągi przewożące imigrantów były pociągami klasy trzeciej. Droga do Chicago powinna zabierać jeden dzień, ale w rzeczywistości podróż często była znacznie dłuższa.

 



>>>POSŁUCHAJ podkastu "Polish Chicago" na stronie Radia WPNA 103.1 FM

 

Krowy mają pierwszeństwo

Wyobraź sobie, że jesteś świeżo przybyłym do Ameryki imigrantem i jedziesz do swojego kuzyna Zygmunta, który czeka na ciebie w czwartek o godzinie czwartej po południu na stacji LaSalle w Chicago. Taką porę i miejsce napisałeś mu w telegramie, który wysłałeś z Nowego Jorku. Ale dojeżdżasz do Pensylwanii lub Ohio i nagle pociąg zatrzymuje się w szczerym polu. Dlaczego stoimy? Z powodu pociągów wiozących do chicagowskich rzeźni zwierzęta – krowy, świnie i owce. Pociągi ze zwierzętami były pociągami klasy drugiej i jako takie miały pierwszeństwo przed pociągami wiozącymi imigrantów. Zdarzało się, że takich postojów po drodze było kilka i pociąg się spóźniał, a ty zamiast o czwartej po południu przyjeżdżałeś do Chicago o czwartej nad ranem.

O ile oczywiście wysiadłeś na właściwej stacji. Jeszcze w Indianie pociąg zatrzymywał się a konduktor głośno obwieszczał, że jesteśmy w East Chicago. Jedynym angielskim słowem, które znałeś było „Chicago” i w pośpiechu wysiadałeś... w Indianie. Pół biedy, jeśli wysiadłeś w South Chicago, bo w tej dzielnicy mieszkało wielu Polaków.
Zdarzało się, że w pociągu uwierzyłeś, albo uwierzyłaś oszustom, którzy przekonali cię, że do Chicago nie ma po co jechać, że lepsze perspektywy i lepszą pracę znajdziesz na przykład w Buffalo. Szczególnie kobiety padały ofiarami naganiaczy, a następnie sutenerów – kończyły wywiezione do domów publicznych. Dlatego krewni pisali w listach z Ameryki bardzo wyraźnie – „Z nikim nie rozmawiaj, nikomu nie pozwalaj dotykać swoich bagaży, uważaj na podejrzane oferty i miej oczy szeroko otwarte. Uważaj, uważaj i jeszcze raz uważaj!”.

Pijcie w swoich tawernach!

Ale załóżmy, że podróż przebiegła spokojnie i spóźniony dojechałeś do Chicago. Kuzyn Zygmunt czekał kilka godzin, ale w końcu sobie poszedł. Jedyne co wiesz, to że mieszka w okolicach Milwaukee Avenue. Wsiadasz więc do tramwaju konnego, przez Polaków zwanego w Chicago „strytkarem” i dojeżdżasz na Milwaukee Avenue. Co robisz? Idziesz do polskiej tawerny i pytasz o Zygmunta. Jeśli go tu znają, siadasz, zamawiasz piwo i czekasz aż przyjdzie, bo przecież zachodzi do tawerny codziennie w drodze z pracy. W końcu przychodzi, a ty jesteś u celu podróży.

Tawerny były centrami, wokół których kręciło się życie społeczne. W Chicago swoje tawerny miały wszystkie nacje – Polacy, Litwini,Niemcy, Słowacy, itd. Ale uwaga! Niebezpiecznie było trafić do niewłaściwej tawerny. W roku 1916 „Dziennik Związkowy” opisał historię Niemca, który po pijanemu, przez pomyłkę wszedł do polskiego baru. W tawernie przebywało czterdziestu Polaków i wszyscy pod przysięgą zeznali przed policją, że wydarzenia potoczyły się w następujący sposób – stojąca na półce butelka w magiczny sposób przybrała ludzkie kształty, zeskoczyła z półki, podeszła do Niemca, uderzyła go w głowę i wywlokła z baru na ulicę. Po czym wróciła i zamieniła się z powrotem w butelkę. Artykuł kończy się przestrogą – „Pijcie w swoich tawernach! Nie przychodźcie do naszych”.

Dominik Pacyga

Tłumaczenie i opracowanie: Grzegorz Dziedzic

Zdjęcia pochodzą z archiwum prof. Dominika Pacygi

banner

banner

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama