Mitt Romney: żółte światło dla Iranu
Napięta sytuacja w stosunkach z Iranem to poważne wyzwanie dla administracji Baracka Obamy w ostatnim roku jego pierwszej prezydenckiej kadencji. W międzyczasie trwa walka o republikańską nominację w wyścigu o posadę w Białym Domu. Warto więc sprawdzić jak do kwestii Iranu odnosi się w swoim programie wyborczym faworyt tej gonitwy, Mitt Romney.
- 01/06/2012 05:57 PM
Napięta sytuacja w stosunkach z Iranem to poważne wyzwanie dla administracji Baracka Obamy w ostatnim roku jego pierwszej prezydenckiej kadencji. W międzyczasie trwa walka o republikańską nominację w wyścigu o posadę w Białym Domu. Warto więc sprawdzić jak do kwestii Iranu odnosi się w swoim programie wyborczym faworyt tej gonitwy, Mitt Romney.
Były gubernator stanu Massachusetts jest zwolennikiem twardej postawy wobec Iranu. Romney, choć nie posiada takiego doświadczenia w sprawach związanych z bezpieczeństwem narodowym jak np. Rick Santorum, sprawia wrażenie osoby mającej sporo do powiedzenia. Być może to efekt działania potężnego sztabu doradców, specjalistów w dziedzinie polityki zagranicznej? Może jednak po prostu w trakcie kampanii musi sprawiać wrażenie człowieka, który jest ekspertem od wszystkiego?
Warto pamiętać, że Romney już raz w przeszłości zapłacił za brak wyraźnej odpowiedzi na pytanie dotyczące Iranu. W trakcie jednej z debat przed wyborami roku 2008, próbując uniknąć zajęcia jednoznacznego stanowiska, mówił o konieczności konsultacji z prawnikami przed podjęciem zdecydowanych działań. Jest to punkt oczywisty, ale takich rzeczy, w napiętym przedwyborczym czasie, kandydatowi mówić nie wolno. Błyskawiczne lądowanie w szufladce „nijaki” to najczęstszy scenariusz w takich przypadkach.
Tym razem milioner z Michigan takiego błędu raczej nie popełni. Jest zbyt blisko nominacji i wygląda na pewnego siebie. Uważni obserwatorzy tematu wytkną mu z pewnością wpadkę, jaką jest chęć stawiania prezydenta Ahmadinedżada przed międzynarodowym wymiarem sprawiedliwości. Merytoryczny plan działania Romneya jest mniej szalony. Nie sięgnąłby po hard power już pierwszego dnia urzędowania. Według niego zacząć należy od wszelkiego rodzaju sankcji, które zahamowałyby nieco irańską ofensywę na Bliskim Wschodzie. Restrykcje objęłyby także wszystkie podmioty z Iranem współpracujące. Co więcej, już w roli prezydenta, Romney dałby sobie dokładnie 100 dni na przygotowanie operacji i wywarcie nacisku poprzez wysłanie w sporny teren lotniskowców. Podkreśla też rolę partnerów USA: krajów arabskich i Izraela. W całą sprawę rykoszetem wciągnięta zostałaby i Rosja. Poparcie dla utworzenia systemu obrony przeciwrakietowej to istotny punkt irańskiej strategii Mitta Romneya. W swoich wypowiedziach zaznacza przede wszystkim konieczność bezwzględnej gotowości do podjęcia również radykalnych kroków.
Poglądy Romneya na Iran lokują się pośrodku w porównaniu z pozostałymi pretendentami do nominacji. Santorum zapewne nie zawahałby użyć sił zbrojnych możliwie szybko. Z kolei Ron Paul jest przeciwnikiem prowadzenia przez Stany Zjednoczone kolejnej wojny w tak trudnej dla nich sytuacji finansowej. Romney z jednej strony dystansuje się nieco od radykalnych rozwiązań byłego senatora z Pensylwanii, z drugiej ostro krytykuje Paula za chęć osłabiania pozycji USA na świecie.
Polityk zdaje się dawać sprawie Iranu jeszcze trochę czasu. Nie chce do końca, mimo swoich twardych wypowiedzi, tworzyć z niej osi konstrukcyjnej kampanii. Jedno wiadomo na pewno: stoi on w zdecydowanej opozycji do Baracka Obamy próbującego przez długi czas prowadzić zachowawczą politykę względem Iranu. Na tym polu może ewidentnie odróżnić się od urzędującego prezydenta. Ponieważ, jak twierdzą niektórzy, w gruncie rzeczy jest do niego całkiem podobny.
Kampania wyborcza karmi się chwytliwymi deklaracjami i wielkimi planami. Polityczna rzeczywistość zwykle bywa bardziej brutalna niż zakładają kandydaci. Wyraźne poglądy z pewnością pomagają w identyfikacji polityka, który nabrał muskulatury po wygranej w Iowa. Chociaż na razie to nie Iran jest głównym problemem Amerykanów, to jednak jest ciągle sprawą, na której można ugrać lub stracić kilka punktów procentowych. A jeśli wygrywa się zaledwie ośmioma głosami, żadnego nie można zlekceważyć.
Na ile wizerunek silnego przywódcy, do którego aspiruje Romney przekona wyborców, pokażą najbliższe miesiące.
Maciej Głaczyński
Reklama