Trump nie jest osamotniony w USA w swych prorosyjskich i antynatowskich poglądach
- 08/04/2016 02:49 PM
Republikański kandydat do Białego Domu Donald Trump nie jest bynajmniej osamotniony w USA w swoich izolacjonistycznych, prorosyjskich i antynatowskich poglądach; podziela je pewna część politologów-specjalistów od zagadnień międzynarodowych.
Opinie Trumpa o NATO i Rosji, odbiegające od kanonów myślenia o sprawach międzynarodowych w USA, nie są podzielane przez większość Amerykanów; odrzuca je gros establishmentu polityki zagranicznej.
Ponad połowa amerykańskiego społeczeństwa zgadza się jednak z wezwaniem republikańskiego kandydata na prezydenta do redukcji zaangażowania USA w świecie i skupienia się na problemach kraju. A spory odłam elit politycznych podziela jego apel o ustępstwa na rzecz Rosji - ostrzegając przed trzecią wojną światową.
Według ogłoszonego w maju sondażu Pew Research Center, 57 procent Amerykanów chce, żeby Stany Zjednoczone „zajęły się własnymi problemami i pozwoliły innym krajom radzić sobie ze swoimi najlepiej jak mogą”.
Z drugiej strony odsetek tych, którzy uważają, że „Ameryka robi za dużo dla rozwiązania globalnych problemów”, zmniejszył się w porównaniu z 2013 rokiem – z 51 do 41 procent. Jednocześnie wzrosła od trzech lat – z 23 do 35 procent - liczba Amerykanów, którzy są zdania, że USA powinny zwiększyć nakłady na zbrojenia.
Ten sam sondaż wskazuje na wciąż znaczne poparcie dla NATO. 77 procent respondentów wyraziło opinię, że Sojusz Północnoatlantycki jest korzystny dla USA. Uważa tak nawet zdecydowana większość zwolenników Trumpa – 64 procent – chociaż kandydat Partii Republikańskiej (GOP) podważa jego dalszy sens, mówiąc, że NATO jest „przestarzałe”.
„To dobra wiadomość, że nasze społeczeństwo docenia Sojusz bardziej niż można by sądzić z nagłówków gazet. Szkoda tylko, że nominat Partii Republikańskiej nieodpowiedzialnie go krytykuje, bo może to osłabić poparcie dla NATO” - powiedział PAP Ian Brzezinski, ekspert ds. polityki obronnej i zagranicznej z waszyngtońskiego think tanku Atlantic Council.
Stephen Szabo z German Marshall Fund of the United States zwraca uwagę, że ze swoim izolacjonistycznym przesłaniem Trump trafia w nastroje zmęczonych wojnami Amerykanów.
„Ekonomiczne i etniczne napięcia i konflikty w kraju podgrzały popularność haseł typu America First (Ameryka przede wszystkim), ponieważ ludzie sądzą, że powinniśmy rozwiązywać nasze wewnętrzne problemy” - mówi PAP Szabo.
„Istnieje wciąż poparcie dla NATO i chociaż argument Trumpa, że Europejczycy powinni więcej wydawać na obronę, jest szeroko podzielany, nie popiera się wiązania tego z gwarancjami bezpieczeństwa wynikającymi z artykułu 5, jak to czyni kandydat GOP” - dodaje ekspert GMF.
Zdaniem Szabo „Trump nie ma prawie żadnego poparcia wśród elit polityki zagranicznej, a jego i Paula Manaforta (szefa kampanii Trumpa – PAP) powiązania z Rosją uważane są za prawdziwe niebezpieczeństwo. O ile tzw. realiści podzielają jego poglądy na Ukrainę i Krym, niemal cała reszta tych elit, zwłaszcza neokonserwatyści i aparat bezpieczeństwa narodowego, odrzuca jego apologię Putina” - mówi Szabo.
Wspomniani przez eksperta GMF „realiści” to politolodzy, którzy kwestionują dominujące w głównym nurcie amerykańskiego myślenia przekonanie o specjalnej misji USA na świecie jako promotora demokracji, co uzasadnia zachowanie globalnej hegemonii i wymaga aktywnego, także militarnego zaangażowania poza granicami kraju.
Nurt rewizji tego kanonu reprezentują m.in.: John Mearsheimer z Uniwersytetu Chicagowskiego i Stephen Walt z Uniwersytetu Harvarda. Kwestionują oni sens interwencji wojskowych w Afganistanie, Iraku i Libii. Uważają również, że fenomen ”gapowiczów” (free riders), czyli europejskich sojuszników USA zmniejszających swe budżety obronne i polegających na amerykańskiej hojności w obronie przed zagrożeniami, jest ubocznym efektem postzimnowojennej strategii USA dążących do światowej hegemonii.
Jak pisze w „National Interest” Tom Switzer, Mearsheimer i Walt proponują rządzącym w Waszyngtonie politykę „koncentrowania się na zachowaniu hegemonii USA na zachodniej półkuli i zapobieganiu pojawieniu się hegemonicznych mocarstw w Europie, Azji i w rejonie Zatoki Perskiej”. Ameryka, ich zdaniem, powinna być bardziej powściągliwa w rozmieszczaniu wojsk za granicą i „pozwalać rozwiązywać problemy (międzynarodowe) tym krajom, które położone są najbliżej tego problemu” (cytat za Switzerem).
„W praktyce oznacza to, że USA powinny wycofać się z Europy i przekazać NATO w ręce Europejczyków, jak sugeruje Trump. Rosja to w końcu mocarstwo schyłkowe, którego działania w krajach bałtyckich są raczej reakcją na politykę Zachodu – na przykład ekspansję NATO - niż postępowaniem agresywnym” - pisze autor w „National Interest”.
Podobne poglądy prezentuje profesor Stephen Cohen z Uniwersytetu Nowojorskiego i Uniwersytetu Princeton, od lat niezmiennie broniący stanowiska Rosji w konfliktach z rządem USA.
W wywiadzie dla telewizji MSNBC Cohen wyraził pogląd, że Trump jest prorosyjski, ponieważ pragnie odwrócić trend pogorszania się stosunków z Moskwą, grożący wybuchem wojny.
„Zbliżamy się do konfrontacji z Rosją na skalę nuklearnego kryzysu kubańskiego. I nikt o tym nie dyskutuje w amerykańskich mediach” - alarmuje profesor.
„Trump mówi, że chce zakończyć nową zimną wojnę i współpracować z Rosją w różnych miejscach. (…) Chce wiedzieć, jaka jest dziś misja NATO. To prawomocne pytanie. Chce nowej polityki amerykańskiej wobec Rosji. Jako Amerykanie zasługujemy na taką debatę. (…) To lekkomyślne nazywanie Trumpa rosyjskim agentem musi się skończyć” - powiedział Cohen.
Dodał, że „nie ma dowodów, by Putin chciał położyć kres niepodległości państw bałtyckich”.
Kandydat GOP przyznał Rosji prawo do aneksji Krymu i zaprzeczył, jakoby Rosja dokonała agresji we wschodniej Ukrainie. Doradcy Trumpa ds. polityki zagranicznej, m.in. biznesmen Carter Page, potępili sankcje Zachodu wobec Rosji.
Według Roberta Zubrina, publikującego na łamach „The Federalist”, za tymi opiniami kryją się interesy ekonomiczne ich autorów – inwestycje w Rosji (m.in. w Gazpromie). Zubrin nazwał Trumpa „rosyjskim Quislingiem”.
Prorosyjskie lobby w USA skupia się w organizacji pod nazwą American Committee for East-West Accord (Amerykański Komitet na rzecz Porozumienia Wschód-Zachód). W jej zarządzie zasiadają m.in.: Stephen Cohen, były demokratyczny senator Bill Bradley, były ambasador USA w Moskwie Jack Matlock i były szef Pentagonu Chuck Hagel.
W deklaracji programowej Komitetu jej autorzy sugerują dyplomatycznie, że rosyjska inwazja na Ukrainie była rezultatem hegemonistycznej polityki państw zachodnich po rozpadzie ZSRR. Powołują się m.in. na autora doktryny powstrzymywania (containment) ZSRR, George'a Kennana, który uważał rozszerzanie NATO na wschód za strategiczny błąd.
Jaki jest zasięg wpływów środowisk reprezentowanych przez Komitet? Trudno to ocenić. O tym, że nie jest to jednak margines na palecie opinii w USA, może świadczyć list do redakcji „Washington Post” opublikowany w ostatnią niedzielę.
„NATO zostało stworzone, aby chronić Europę Zachodnią przed Związkiem Sowieckim. Dalsza jego ekspansja jest niemądra i niebezpieczna. Przypuśćmy, że dojdzie do mylnej oceny sytuacji, jak w lipcu 1914 r., która doprowadziła do I wojny światowej. Tym razem błąd może doprowadzić do wojny atomowej” - pisze autor listu, Arthur Amchan, prawnik zatrudniony w agencji rządowej USA.
„Polska i państwa bałtyckie nie powinny oczekiwać, że wojska amerykańskie obronią je przed Rosją. Lepszą polityką byłaby budowa własnych sił zbrojnych, żeby samemu się bronić. Polska pokonała Armię Czerwoną w 1920 r. i nie ma powodu wierzyć, że szkody, jakie poczyniłaby teraz w wojskach rosyjskich, nie byłyby wystarczające do odstraszenia Rosji od agresji” - czytamy w liście.
Z Waszyngtonu Tomasz Zalewski (PAP)
Reklama