Uszczelniasz drzwi i okna, podkręcasz termostat i kładziesz się pod kocem na kanapie – jeśli masz drzwi, okna, termostat i kanapę. Gorzej, gdy masz tylko koc, wtedy mróz to śmierć. Wśród ofiar tegorocznych chicagowskich mrozów są, jak co roku, bezdomni Polacy.
– Budzę się rano, a on pyta: „Masz flaszkę?”. „Mam”. Dałem mu i poszedłem po kawę. Wracam, a on już wypił tą flaszkę i jeszcze miał „pajnta”. Leży bezwładny pod kocami. Mówię mu: „Romek, nie śpij tu, bo zamarzniesz, idziemy na Fullerton, tam jest całodobowy Dunkin Donuts”. Nie dał rady wstać, a to przecież nie dziecko, że weźmiesz i zaniesiesz. Przykryłem go i poszedłem – mówi Marek, który od kilku lat cyklicznie ląduje na ulicy.
11 stycznia policja znalazła ciało zamarzniętego 60-letniego bezdomnego Polaka, Romana Knapika. Leżał pod stertą koców na materacu, obok nieczynnego banku w okolicy ulic Diversey i Central. Od jakiegoś czasu spali tam z Markiem.
– W niedzielę wieczorem poszedłem na kolejkę. Ja się boję zimy, mam śruby w kolanie, chwilę na mrozie postoję i nie mogę z zimna wytrzymać. Nie chcę, żeby mi nogi obcięli, jak odmrożę – mówi Marek. – Wróciłem rano pod bank, ale Romek już był zimny, sztywny, pulsu nie było. Był ze mną kolega, miał telefon, ale rozładowany. Poszliśmy do innego kolegi, co mieszka niedaleko i zadzwoniliśmy na policję. Wróciliśmy tam za godzinę, ale już go zabrali.
-2 Fahrenheita
18 stycznia, dziesiąta rano. Razem z Agnieszką Samul, pracownicą socjalną ze schroniska dla mężczyzn przy Zrzeszeniu Amerykańsko–Polskim jeździmy po mieście i szukamy bezdomnych. – Na ulicy w taki mróz ich nie spotkasz, za zimno. Siedzą w fast foodach, a nocami na lotnisku i w kolejkach. Niektórzy śpią na klatkach schodowych, ale ludzie nie chcą ich wpuszczać, bo potem trzeba często po bezdomnych sprzątać – tłumaczy Agnieszka.
W McDonaldzie przy Pulaski siedzi Stefan. Po siedemdziesiątce, piętnaście lat na ulicy. Cały dobytek ma w plecaczku, skarpety i majtki na zmianę. – Potrzebujesz? – pyta, bo jak potrzebuję, to może dać. – Odkąd mnie moja pani z domu wyrzuciła, tak się błąkam. Syn się nie kontaktuje, w Ameryce nie mam nikogo. Co mam robić? Ogrzewam się i szukam szans, żeby gdzieś się w cieple przespać. Dzisiaj w nocy spałem na lotnisku, na ławce. Wolę to, niż iść do schroniska, za dużo czarnych, brudno, robactwo. Staram się nie zamarznąć.
Zatrzymujemy się pod Burger Kingiem przy Milwaukee i Belmont. W środku, przy małej kawie siedzi Roman (na ulicy od lat) i Zygmunt (pół roku, od rozwodu): – Całą noc jeździliśmy kolejką, na O'Hare i z powrotem. Muszę pilnować, żeby mieć na bilet. A nie daj Boże bilet zgubić, to mogą z kolejki wyrzucić – mówi Roman, choć przyznaje, że zimą konduktorzy wiedzą, że chodzi o życie i w tęgi mróz pozwalają jeździć nawet na gapę.
Kolejką jeździ w mrozy wielu bezdomnych, nie tylko Polaków. W miniony weekend w nocy Polaków w Blue Line spało kilkunastu, kolejnych dziesięciu na lotnisku, na terminalach 1 i 2. – Wygody żadnej, siedzi człowiek ukutany w kurtkę czy koc, rano jak wychodzę z wagonu, to nogi mam tak przykurczone, że czuję się jakbym na szczudłach szedł – mówi Roman. Ale nie narzeka, tej zimy dostał w Zrzeszeniu zimowe buty, bo miał tylko lekkie mokasyny. Za dwa dni ma dostać przekaz od szwagra z Oklahomy, kupi bilet w jedną stronę i jedzie do niego przezimować. – Na razie siedzimy, kawę sączymy powoli, żeby przy pustym stole nie siedzieć. Lepiej tak niż w pustostanach mieszkać, w tamtym roku trzech niedaleko stąd zamarzło.
Bezdomni Polacy zamarzają co roku, głównie tacy, którzy cierpią na serce i są z powodu picia w kiepskim fizycznym stanie. Polacy nie lubią amerykańskich schronisk, narzekają na ścisk, na inne rasy, na przepisy i reguły"
Byle do wiosny
Do schroniska Zrzeszenia Amerykańsko–Polskiego wchodzi się po stromych, długich schodach. Po pijaku wejść ciężko, zresztą i tak nie wpuszczą, do schroniska tylko na trzeźwo.
– W tym momencie mamy 15 rezydentów, czyli jest full. To właściwie mieszkanie przerobione na schronisko, na więcej ludzi fizycznie nie ma miejsca. Ale bezdomni wiedzą, że podczas ostrego ataku zimy mogą do nas przyjść na chwilę i się ogrzać. Jak przychodzi ich więcej, otwieramy piwnicę i mogą tam posiedzieć, jest łazienka, znosimy im napoje i jedzenie – mówi szefowa schroniska, Dorota Lewandowska.
Każdy może przyjść, o ile nie jest pod wpływem alkoholu. Dostanie kawę, herbatę, coś do jedzenia. Dostanie suche skarpety i majtki. Dwa lata z rzędu, do zeszłego roku Zrzeszenie miało grant na zimowe buty dla bezdomnych, w tym roku niestety grantu nie ma. Ostatnią parę dostał Roman.
– Bezdomni Polacy zamarzają co roku, głównie tacy, którzy cierpią na serce i są z powodu picia w kiepskim fizycznym stanie. Polacy nie lubią amerykańskich schronisk, narzekają na ścisk, na inne rasy, na przepisy i reguły. Że trzeba się rozbierać, że tak jak w Pacific Garden Mission (prowadzonym przez baptystów – przyp. red.), trzeba się modlić. Każdej zimy miasto otwiera tzw. warming centers, czyli miejsca, w których można się ogrzać, ale żadne z nich nie znajduje się w pobliżu Jackowa, czy skrzyżowania ulic Belmont i Central, a to główne skupiska bezdomnych Polaków. Kiedyś mogli ogrzać się w Bramie Łazarza przy bazylice św. Jacka, ale od kwietnia Brama Łazarza jest nieczynna, budynek w remoncie. Najłatwiej im przyjść do nas – tłumaczy Lewandowska.
Teresa Mirabella, prowadząca przy kościele św. Trójcy schronisko dla mężczyzn, w okresie spadku temperatur luzuje sztywne zasady. – Przyjmuję wszystkich, mogą być nawet nietrzeźwi. Przecież nie mogę nikogo wyrzucić, na ulicy taki mróz to śmierć – mówi. Na przyjęcie czeka właśnie Marek, ten, który tydzień wcześniej znalazł zamarzniętego kompana. Do Anawim dotarł po kilku dniach spędzonych w kolejce. Zamierza zostać przynajmniej do wiosny, robotę sobie znaleźć. – Teraz to od razu powiem, żeby mi dniówki płacili, już nie dam się nabrać żadnemu kontraktorowi – mówi Marek.
Daję mu dwa dolary na papierosy.
Dom pod świerkiem
Dorota siedzi pod Jewelem przy Irving Park i Narragansett. Pali „czarnego” papierosa, alkohol czuć, ale po Dorocie nie widać, że pijana. Choć widać, że pije. Na ulicy od 2009 r., z przerwami, co mocno podkreśla. Ostatnie noce, razem ze swoim ukochanym, Tadeuszem, spędzili w kolejce. To drogi nocleg, dla dwóch osób koszt dojazdu na stację, a później wejście do pociągu to wydatek rzędu 15 dolarów. Dorota nie dojdzie do stacji na piechotę, bo ma złamaną kostkę i porusza się z chodzikiem.
– Drogo, a poza tym strasznie kradną. Kto? Inni bezdomni. Ostatnio plecak nam ukradli, a miałam tam portmonetkę i dwadzieścia pięć dolarów. Jak nie ma mrozu to śpimy o tam – pokazuje palcem – pod świerkiem, tym rozłożystym, co rośnie obok restauracji. Tam mamy nasze ubrania i rzeczy pochowane. Ale już się inni zorientowali i cały czas ktoś nam coś kradnie. Po co komu moje brudne ubrania? I jeszcze wszystko w rozmiarze S, bo chuda jestem – dziwi się Dorota.
Dorota i Tadeusz są parą, nazywają ich „Romeo i Julia polskiej bezdomności”. Trzymają się razem.
– Kocham tego człowieka, a on mnie. Jak byłam na leczeniu w Haymarket, cały czas o nim myślałam. Ale ostatnio Tadeusz trochę się zmienił, na gorsze. Pyskuje do mnie, wyzywa.
Latem mieszkali u Meksykanów, przez pół roku. W bejzmencie, za sprzątanie i koszenie trawy. Ale bank zabrał dom, Meksykanie się wynieśli, nic im nie powiedzieli, a policja przyszła dom przejąć i jeszcze się przyczepiła, że się niby włamali. Mają plan. – Chcemy załatwić paszporty i wracać do Polski. Ja mam tam czwórkę dzieci, a Tadek ma rodzinę i dom na Mazurach. Konsulat obiecał, że pomoże, ale nie mogę się Tadeusza doprosić, żeby zdjęcia do paszportu zrobił. Mówi, że najpierw musi się ostrzyc. A na fryzjera nie ma – narzeka Dorota.
Póki co, siedzą pod Jewelem. Nie wpuszczają ich już nawet do ubikacji. Po co tu siedzą? Ludzie już ich znają, podchodzą, przynoszą jedzenie, dadzą kilka dolarów. Ostatnio przyjechała siostra Doroty, przywiozła jej buty, bo Dorota miała już tylko przemoczone trampki. Zrobiła jej zdjęcie i wysłała do córki Doroty, Patrycji, która powiedziała, że chciałaby z matką porozmawiać. Ale ostatnio siostra się nie pokazuje. To siedzą.
Tadek właśnie wrócił z parku, poszedł chwilę się zdrzemnąć pod schodami przy wejściu. – Jak się masz Tadziu? – pytam. – Jako tako.
Grzegorz Dziedzic
[email protected]