Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 30 września 2024 00:15
Reklama KD Market
Reklama

Nie opadają mi skrzydła. Kasia Romanowska Człowiekiem Roku „Dziennika Związkowego”

Nie opadają mi skrzydła. Kasia Romanowska Człowiekiem Roku „Dziennika Związkowego”
DSC_3875

Grzegorz Dziedzic: Zostałaś Człowiekiem Roku „Dziennika Związkowego”. Co to dla Ciebie znaczy? Jak się czujesz z tym wyróżnieniem?

Kasia Romanowska: Ciężko jest mi odbierać nagrody. Jestem z tych kobiet, których się nie chwali, to kwestia wychowania. Jako prezes fundacji You Can Be My Angel uważam tytuł Człowiek Roku za ogromne wyróżnienie i cieszę się, że trud aniołów został doceniony przez najstarszą polonijną gazetę. Mam nadzieję, że jeszcze więcej osób się o nas dowie i będziemy mogli w sposób jeszcze bardziej wydajny pomagać dzieciakom.

Nie lubisz być chwalona, ale jest Cię za co chwalić.

– To nie jest tak, że nie lubię, każdy lubi. U mnie problemem jest kwestia przyjęcia pochwały. Zawsze poprzeczka była mi stawiana wyżej. Jak dostałam piątkę minus, to padało pytanie, czemu nie piątkę. Gdy ktoś mnie chwali, to najpierw zastanawiam się, czego ta osoba ode mnie chce, albo czy na pewno zasłużyłam. Oswajam się z pochwałami powoli, dorastam do nich.

 

Jak długo kierujesz fundacją You Can Be My Angel?

– Już czwarty rok. Z YCBMA zaczęliśmy jakby od końca. Z reguły, kiedy powstaje fundacja charytatywna, grupa osób zakłada ją, rejestruje i zaczyna działać. My najpierw zaczęliśmy pomagać – ja, Gosia, Sławek i jeszcze kilka osób, a dopiero potem trzeba to było usystematyzować. Założenie fundacji nie było planowane.

Podobno z początkiem działalności fundacji wiąże się jakaś niezwykła historia?

– Pochodzę z Rabki-Zdroju. Mój kolega z liceum odezwał się do wspólnego znajomego, Łukasza Papierza, z prośbą o udostępnienie apelu o pomoc dla jego syna Kuby, który miał raka – neuroblastomę i potrzebował pieniędzy na terapię w Niemczech. Jako że z Łukaszem mieszkamy po sąsiedzku, na południu Chicago, postanowiliśmy, że nie tylko udostępnimy apel o pomoc, ale zbierzemy też pieniądze w kościele oraz zorganizujemy imprezę w restauracji Szałas. Ta zbiórka okazała się sukcesem, Kuba pojechał do Niemiec, leczenie poszło dobrze. Okazało się, że trochę pieniędzy zostało, tata Kuby zapytał, czy tą pozostałą sumę możemy przekazać na innego chłopca – Marcinka. To od niego zaczęła się nasza przygoda z You Can Be My Angel.

Podobno podczas pierwszej zbiórki, dla Kuby, stałaś z puszką w kościele i ryczałaś jak bóbr.

– Trudno jest prosić. W kościele w Lemont pracował ksiądz pochodzący z Rabki, to do niego zwróciłam się z prośbą o zezwolenie na zbiórkę. Ksiądz Marcin chyba troszkę bał się reakcji księdza proboszcza, ale udało mi się go przekonać i zgodził się, żebyśmy przyszli i zebrali pieniądze podczas jednej mszy. Pojechałyśmy z moją koleżanką Renatą Gorczycą. Byłam naładowana emocjami, bardzo chciałam, żeby zgromadzeni w kościele ludzie naprawdę usłyszeli, jak bardzo potrzebna jest ich pomoc. Przy końcu przemowy głos mi drżał, a po zejściu z ambony rzeczywiście się rozpłakałam. Wiele osób było przekonanych, że zbieram dla własnego dziecka, ludzie podchodzili, zapewniali o wsparciu i modlitwie, wracali z samochodów z czekami. To był dla mnie chrzest bojowy w proszeniu i jedna z największych zbiórek. To wtedy przekonałam się, że ludzie chcą pomóc, tylko trzeba ich o to poprosić.

To twoje motto: ludzie są z natury dobrzy, tylko czasem trzeba im o tym przypomnieć.

– W pośpiechu i zagonieniu, żeby mieć więcej, ludzie boją się pomagać. Media karmią nas codziennie informacjami o kolejnych oszustwach i przekrętach. Niełatwo jest zdobyć zaufanie. Tym bardziej cieszę się, że You Can Be My Angel w dość krótkim czasie zdobyło zaufanie Polonii. Ludzie dzwonią, pytają o dzieciaki, na które przekazali pieniądze. Niedawno podczas radiotonu zadzwonił człowiek, który podarował czterdzieści tysięcy dolarów. Jedyne o co prosił, to potwierdzenie, co stało się z wpłaconą sumą. Pieniądze na leczenie Oliwki przekazaliśmy klinice we Włoszech, a ofiarodawcy przesłaliśmy potwierdzenie wpłaty. Żeby zbudować zaufanie, często liczymy pieniądze bezpośrednio po zbiórkach, na oczach ludzi, którzy przed chwilą wrzucali je do puszek. Wolontariusze często proszą o pomoc przy liczeniu kogoś z ofiarodawców. Pieniądze liczymy publicznie. Bardzo dbamy o przejrzystość.

Zaufanie ma to do siebie, że ciężko je zdobyć, a łatwo stracić.

– Wciąż powtarzamy wolontariuszom: w momencie gdy ubierasz koszulkę z naszym logo, reprezentujesz fundację. Jeżeli zachowasz się źle, nikt nie skojarzy twojego zachowania z tobą, ale z fundacją. Dlatego wymagamy odpowiedzialności za własne postępowanie, kładziemy nacisk na poświęcenie się dla dziecka, na które zbieramy, na 120 procent. Nie można sobie odpuścić i na przykład napić się piwa podczas zbiórki. Ale myślę, że do ludzi już dotarło, że widząc wolontariuszy, patrzą na osoby będące na służbie. Jak policjanci, czy lekarze.

Zawsze tłumaczę, że chciałabym, żeby dzieci, którym trzeba pomóc, zabrakło, bo mam masę pomysłów na życie i karierę. Takich, które uczyniłyby mnie spokojniejszą i bogatszą. Ale myślę, że to jest droga, która się dla mnie pojawiła. Dostałam szansę, żeby pomagać i podjęłam to wyzwanie"



Na czym polega fenomen aniołów? Jacy ludzie przychodzą do fundacji, aby pomagać?

– Różni, niektórzy zostają na krócej, inni na dłużej. Ci, którzy przychodzą na chwilę, najczęściej są po przejściach, mieli w życiu jakiś trudny moment lub okres. Dłużej zostają przede wszystkim ludzie, którzy mają potrzebę pomagania i przynależności. A my jesteśmy bardzo rodzinną fundacją, szybko zacieśniają się relacje, powstają przyjaźnie. Anioły to ludzie, którzy chcą się podzielić swoją wrażliwością. Fenomenem jest, że każdy jest inny, każdy wnosi do fundacji coś od siebie. Są też tacy, którzy mają nadmiar czasu i potrzebują zostać przygarnięci. Ale nie każdy może zostać aniołem. Musisz być człowiekiem, nazwijmy to, prawym, z zasadami. Bycie wolontariuszem wiąże się z olbrzymią odpowiedzialnością za dobre imię fundacji, jest, nie boję się stwierdzić, pewnego rodzaju wyróżnieniem i zaszczytem.

Jesteście organizacją oddolną, choć coraz szerzej rozpoznawalną w środowisku polonijnym. Czy jesteście konkurencją dla Daru Serca?

– Jestem przeciwniczką określenia „konkurencja”, gdy chodzi o charytatywność i pomaganie. Nie ma pomiędzy nami a innymi polonijnymi fundacjami i organizacjami współzawodnictwa, wręcz przeciwnie, współpracujemy ze sobą. Organizowaliśmy wspólnie finał WOŚP na południu, pomagaliśmy Domowi Samotnej Matki. Zdarza się, że dzwonią do nas ludzie, którym nie możemy pomóc, odsyłamy ich wtedy do Daru Serca. A oni do nas odsyłają rodziców dzieci chorych na raka. Zdarzyła się taka sytuacja, że dostaliśmy pocztą czek wypisany na Dar Serca, ale z nazwiskiem naszego podopiecznego. Dar Serca wpłacił go na swoje konto i przekazał nam pieniądze. Żadnej organizacji nie traktujemy jak konkurencji. Pomagamy sobie nawzajem.

Pomagacie dzieciom z Polski chorującym na raka.

– W statusie mamy wpisane „dzieci chorujące na raka”, nie ma wpisu „z Polski”. Tak się składa, że nie zgłosiło się do nas dotychczas żadne dziecko ze Stanów Zjednoczonych. Nawet najuboższe rodziny są tutaj objęte ubezpieczeniem państwowym. W Polsce pewne rodzaje leczenia są niedostępne i nie są refundowane, trzeba jechać za granicę. I na to leczenie zbiera YCBMA.

Ile dzieci skorzystało dotychczas z pomocy You Can Be My Angel?

– Iwo jest szesnastym dzieckiem, któremu pomagamy.

Jak długo trzeba zbierać pieniądze na leczenie jednego dziecka?

– Zdarzają się dzieciaki, na które zbieramy pieniądze dłużej. Ale są dzieci, które mają świetnie zorganizowane sztaby w Polsce i tam na miejscu zbiorą czasem potrzebną sumę szybciej niż my. Zdarzają się też cuda, jak choćby ten pan, który wpłacając 40 tys. dol. niedawno, praktycznie opłacił leczenie Oliwce. Ale zdarza się, że na jedno dziecko zbieramy i pół roku. To też zależy od potrzebnej sumy, np. 200 tys. dolarów nie zbiera się w miesiąc.

Takich potrzebujących dzieci ustawia się pewnie kolejka. W jaki sposób decydujecie, że pomoc otrzyma właśnie to, a nie inne dziecko?

– Pierwszym kryterium jest rak, nie pomagamy dzieciakom cierpiącym na inne choroby. Następnie sprawdzamy, czy to prawda. Weryfikujemy diagnozy dzieci, które się do nas zgłaszają. Każde dziecko musi też być zrzeszone w jakiejś fundacji w Polsce. W końcu sprawdzamy, które dziecko ma najmniej czasu, w jakiej fazie jest nowotwór. Na początku zgłaszały się dzieciaki, które czekały zbyt długo, a wiadomo, że im szybciej dziecko rozpocznie terapię przeciwciałami, tym szanse na wyzdrowienie są większe. Pomagamy głównie dzieciom z neuoblastomą – najcięższym dziecięcym rakiem.

Żeby zbudować zaufanie, często liczymy pieniądze bezpośrednio po zbiórkach, na oczach ludzi, którzy przed chwilą wrzucali je do puszek. Wolontariusze często proszą o pomoc przy liczeniu kogoś z ofiarodawców.  Bardzo dbamy o przejrzystość"



DSC_3894

Ile dzieci, którym pomogliście, wyzdrowiało?

– Jedno dziecko zmarło – Alicja. Żeby mówić o wyzdrowieniu potrzeba siedmiu lat bez nawrotów. Większość dzieciaków, którym pomogliśmy, czuje się dobrze, choroba jest w remisji. Ostatnio nawrót miała Klaudia, obecnie znowu jest w Niemczech na terapii przeciwciałami. Nie mówi się, że dziecko ma nawrót, tylko, że „świeci”. Ostatnio Marcinek, nasze pierwsze dziecko, zaczął świecić w nerce. Trzeba było wyciąć pół nerki, miał chemię i czekamy, co będzie dalej. Ostatnio rozmawiałam z jego mamą, która powiedziała mi, że niezależnie od tego, co się wydarzy dalej, jest wdzięczna za te lata, które im podarowaliśmy. Ktoś kiedyś powiedział, że na dziesięć dzieciaków z neuroblastomą, trójka dożyje starości.

Bardzo wiążesz się emocjonalnie z waszymi fundacyjnymi dzieciakami?

– Kiedy Alicja zmarła, na początku przyszła taka myśl, że to bez sensu, że wysiłek tylu wolontariuszy poszedł na marne. Ale zaraz potem pomyślałam, że daliśmy jej więcej czasu, to ważne. Ja jestem perfekcjonistką, zawsze robię sobie wyrzuty, że mogłam coś zrobić lepiej, szybciej, zadzwonić jeszcze w inne miejsca, zrezygnować z czegoś, bardziej się postarać. Dużo dają mi rozmowy z naszym dyrektorem i opiekunem duchowym Piotrem Kochanowiczem. Dzięki nim zrozumiałam, że niezależnie od naszego zaangażowania pewne rzeczy i tak się wydarzą, są nieuchronne. Czasem można czas życia dziecka jedynie wydłużyć. Są dwa rodzaje rodziców dzieci z rakiem: tacy, którzy w momencie nawrotu gotowi są walczyć od samego początku oraz tacy, którzy decydują, że wolą pozwolić dziecku odpocząć od leczenia i po prostu być z dzieckiem w domu, już dziecka nie męczyć. Nigdy nie oceniam decyzji rodziców, bo nie wiem jakbym się zachowała na ich miejscu. Zawsze szanuję ich wybór.

Co jest w tej pracy najtrudniejsze?

– Odmawianie. Teraz zbieramy pieniądze dla Iwa, który na leczenie potrzebuje 115 tys. dolarów. Nie wiem, jak długo będziemy je zbierać. A zgłosiło się już kolejne dziecko, które potrzebuje pomocy. Piotr Kochanowicz na początku przestrzegał nas przed różnymi ciemnymi stronami pomagania. Mówił, że może być mało przyjemnie, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, co miał na myśli. Na koniec tej rozmowy Małgosia Pachota, wiceprezes fundacji, spytała, czy chce nas zniechęcić. Odpowiedział, że wręcz przeciwnie, ale chciałby żebyśmy miały świadomość, w co się pakujemy, i że pomaganie jest bolesne. Są sytuacje, na które nie byłyśmy przygotowane. Na przykład kiedy w wypadku rozbiłam samochód i jeździłam autem z wypożyczalni, dwa dni po wypadku dowiedziałam się, że „kupiłam sobie nowy samochód z pieniędzy z puszki”. Gosia do dzisiaj obawia się wymienić samochód na nowy.

Ciemna strona pomagania?

– Mieliśmy świetnego wolontariusza, który kiedyś, na imprezie, przy alkoholu usłyszał od znajomych „ty też kradniesz?”. Nie był w stanie tego udźwignąć, to było bardzo przykre. Ludzie, którzy rozsiewają plotki i zadają takie pytania, nie zadadzą sobie trudu, żeby sprawdzić, co dzieje się z zebranymi pieniędzmi. Nie wejdą na naszą stronę, nie sprawdzą naszych rozliczeń, nie spytają o pokazanie rachunków wpłat. A my nie możemy już postępować w sposób bardziej przejrzysty.

Kwoty ze zbiórek podajecie co do centa.

– Podajemy dokładne sumy. Za tyle dziękujemy. Na samym początku, żeby była równa kwota, wolontariusze dorzucali do puszki kilka dolarów. To był zły pomysł! Kwota była zaokrąglona w górę, a podnosiły się głosy, że pewnie coś sobie wzięliśmy skoro kwota taka równa. Innym razem nasza wolontariuszka Monika zbierając pieniądze miała w kieszeni spodni telefon komórkowy. Towarzystwo było wypite, bo to było na koncercie. I jedna z dziewczyn krzyknęła w jej stronę: „Ale żeś sobie kieszenie pieniędzmi wypchała”. A ona wyjęła telefon, pokazała jej zdjęcie trójki swoich dzieci i powiedziała: „Zobacz, moje są zdrowe”. Ta kobieta strasznie przepraszała, wrzuciła do puszki sporo pieniędzy. Są sytuacje, kiedy aniołom opadają skrzydła.

Jak radzisz sobie z oskarżeniami, że z pieniędzy zbieranych na dzieci z rakiem pojechałaś na wakacje albo kupiłaś sobie samochód?

– Jestem osobą, która trzyma dużo w sobie, a każdy potrzebuje mieć wentyl bezpieczeństwa. Staram się być taką uśmiechniętą Kasią – wali się i pali, a ja się uśmiecham. Gosia Pachota jest tą osobą, która odbiera czasem telefon i słyszy, jak płaczę. Gosia jest osobą, do której jadę o którejkolwiek porze i rozumie emocje, które z siebie czasem muszę wyrzucić. To jest ciężkie, bo jak wytłumaczysz ludziom, że moja mama potrafi zapłacić za bilety dla mnie i dzieci, i lecimy do Polski? Polecieliśmy dwa lata temu, ale na jej warunkach, czyli na całe wakacje. Miałam ogromny dylemat, bo to najbardziej dla fundacji pracowity czas, pikniki, koncerty, wianki. Zostawiłam Gosię w Chicago, ja miałam telefon przekierunkowany z fundacji, wszystko robiłam zdalnie z Polski. Moja mama powiedziała mi wtedy, że gdyby wiedziała, że będę wstawała o trzeciej nad ranem, zakładała słuchawki i siadała przed laptopem, to nie zgodziłaby się na tę wizytę. Ale co mam zrobić? Tłumaczyć się, wyjaśniać każdemu z osobna? Jeśli wstaję rano, patrzę w lustro i czuję się ze sobą dobrze – jest ok, nie mam sobie nic do zarzucenia.

/a> Katarzyna Romanowska fot.Dariusz Lachowski


Nie da się wytłumaczyć każdemu z osobna, ale może skorzystasz z okazji tego wywiadu?

– Mam prośbę. Zanim puścicie plotkę, przyjdźcie do nas na miesiąc i spróbujcie pomóc. Pamiętam jednego wolontariusza, pana po sześćdziesiątce. Bardzo chciał pomagać. To było bardzo gorące lato, na jednej z imprez przebrał się w strój Myszki Miki, w którym panuje temperatura jak w saunie. Trzeba było go prawie siłą wyciągać z tej myszki, bo strasznie skakał. Jak już zrzucił przebranie, to powiedział, że nie zdawał sobie sprawy, że pomaganie jest tak ciężką pracą. Ludziom się wydaje, że my się na fundacji dorobimy. Zawsze tłumaczę, że chciałabym, żeby dzieci, którym trzeba pomóc, zabrakło, bo mam masę pomysłów na życie i karierę. Takich, które uczyniłyby mnie spokojniejszą i bogatszą. Ale myślę, że to jest droga, która się dla mnie pojawiła. Dostałam szansę, żeby pomagać i podjęłam to wyzwanie. Powiem tak: jeśli nie chcecie pomóc, nie przeszkadzajcie. Każda złośliwa plotka sprawia, że dziecko czekające na podjęcie leczenia będzie czekało dłużej. Podam przykład. Ktoś widział kiedyś na pikniku, jak wolontariusz wyciągał pieniądze z puszki. Sytuacja była taka, że rodzic z dzieckiem podszedł do wolontariusza, żeby pomalować dziecku buzię. Malowanie kosztuje pięć dolarów, a rodzic miał banknot o wysokim nominale. Wolontariusz odkręcił puszkę i wydał resztę. Osoba, która puściła tę plotkę przy piwie, nie zwróciła na resztę uwagi, ale widziała, że wolontariusz grzebie w puszce z pieniędzmi. Zabroniliśmy po tym wydarzeniu wydawania reszty i otwierania puszek. Powtarzam: proszę nie tworzyć plotek. Proszę wejść na naszą stronę internetową, na Facebooku zawsze na bieżąco informujemy o zebranych kwotach, wszystkie dokumenty są do wglądu u naszej księgowej. Nie mamy nic do ukrycia.

Biuro macie ładne.

– Dzięki uprzejmości Copernicus Center posiadamy biuro, za które płaci anonimowy darczyńca – dziękujemy z całego serca. Za darmo dostaliśmy komputer od jednej z wolontariuszek. Te piękne kolorowe ulotki za darmo zrobiła zaprzyjaźniona drukarnia – dziękujemy. Za inne rzeczy niezbędne do funkcjonowania płacą zaprzyjaźnieni ludzie lub firmy, do których dotarliśmy z prośbą o pomoc. W cudne koszulki ubiera nas pani Ania. Ludzie mówią, że ja nie pracuję, i pytają, z czego w takim razie Romanowska żyje. Wyjaśniam: dzięki sponsorom w fundacji pracuję dwa dni w tygodniu – we wtorek i piątek. Resztę robię w domu i po nocach. Marzy mi się, że sponsorów przybędzie i będziemy mogli stworzyć dodatkowe etaty albo ich części, niekoniecznie dla mnie. Ja oprócz pracy w fundacji jestem life coachem, to dodatkowe źródło dochodu. Poza tym z drugą wiceprezes, Małgosią Ustupską, występujemy na imprezach dla dzieci. Często klaun Awee – to ja. Jestem świetnym wodzirejem na imprezach. Gdybym miała co weekend cztery takie imprezy, nie musiałabym więcej pracować. Ale fundacja jest najważniejsza, często odrzucam zlecenia, bo akurat mam imprezę charytatywną.

Skąd mam mieć pewność, że za pieniądze, które wrzucam do puszki, ktoś nie kupi sobie w Polce mercedesa albo futra z norek?

– Pieniądze trafiają zawsze bezpośrednio do klinik i szpitali. Nie ma żadnych pośredników, nawet rodzice nie dotykają tych pieniędzy. Od klinik dostajemy dokładne wykazy, ile pieniędzy zostało przekazanych, na co zostały wydane. Zdarza się, że pieniądze po leczeniu zostają, wtedy są przekazywane na inne dziecko – na ratowanie kolejnego życia.

/a> fot.arch. fundacji


YCBMA to twoje dziecko, ale masz też dwóch synów. Jak godzisz obowiązki w fundacji z życiem rodzinnym?

– Czasem mam wyrzuty sumienia, szczególnie wobec dzieci. Gdy poznałam Arka, mojego męża, już działałam w Muminkach, to taki Jaśmin w Rabce-Zdroju. Potem był grupa osób niepełnosprawnych w Nowym Targu. Myślę, że dzieciom jest trudniej, choć moi synowie są częścią tego, co robimy w fundacji. Dwa lata temu wspólnie odwiedziliśmy w Tymbarku Marcinka, nasze pierwsze fundacyjne dziecko. Patrzyłam, jak chłopcy biegają po ogródku i było to jak dotknięcie cudu. Oni wiedzą, że Marcinek miał raka, że zbieramy pieniądze. Starszy, Kostek, zaczepia dziewczynki z długimi włosami i namawia je, żeby ścięły na peruki dla dzieci po chemioterapii. Nauczyłam się rozdzielać bycie mamą i prezesem fundacji, narzucam sobie dyscyplinę, np. o godz. 20.00 ściszam telefon. Oddzwaniam, kiedy położę chłopców spać, albo proszę o telefon nazajutrz. Moi chłopcy uczą się pomagania. Mam nadzieję, że nauczą się odróżniać pomaganie od dawania się wykorzystywać. Generalnie dzieciaki widzą i słyszą więcej, niż nam się wydaje. Czasem mówią mi, że mam smutne oczy, kiedy przychodzę do domu po jakiejś przykrej sytuacji. Pamiętam, jak nie mogliśmy sobie poradzić po śmierci Alicji. Mój syn powiedział mi wtedy „mamusiu, zrobiłaś, co mogłaś”. Oni wiedzą, że te wesołe imprezy, maskarady i malowanie twarzy robione są po to, żeby jakieś dziecko nie umarło. Że to nie jest zabawa.

Jakie masz plany na przyszłość, marzenia?

– Staram się marzyć cicho. Bardzo chcielibyśmy, żeby fundacja powstała w Polsce. Moglibyśmy robić równoległe radiotony, koncerty i zbiórki. Ale nie ma na to środków. Marzę, że poznam kogoś, kto będzie gotowy działać w fundacji w Polsce za darmo, poświęcając swój wolny czas. Bo ludzie „mają życia”, marzenia i hobby. Przy tego typu działalności nie ma na to czasu. Marzę też o kimś, kto zgodziłby się opłacić dodatkowe dni pracy w fundacji, nie dla mnie, a dla Gosi Pachoty i naszej księgowej Beaty Szaflarskiej. Gdybyśmy razem miały opłacony choć jeden pełny etat, mogłybyśmy zebrać o wiele więcej pieniędzy na chore dzieciaki. To takie małe marzenia.

A prywatne? Chciałabyś „mieć życie”?

(śmiech) – Ale ja mam życie. Chciałabym, żeby moje dzieci były zdrowe. I pozamiatać parę moich ciemnych życiowych kątków, które mam, jak każdy człowiek. Marzę cicho, że któregoś dnia pojadę do Polski założyć tam YCBMA i będę bliżej mojej rodziny. Dopóki jestem zdrowa i otoczona miłością, nie mam prawa na cokolwiek narzekać. Cokolwiek przyjdzie, przyjmę to. Myślę, że obcując ze śmiertelną chorobą, nauczyłam się, że na pewne wydarzenia w życiu nie mamy wpływu. I jeszcze, że jesteśmy silniejsi niż nam się wydaje. Często nie zdajemy sobie sprawy, jakimi jesteśmy szczęściarzami, mając zdrowe dzieci. Dom można sprzedać, kupić, znaleźć nową pracę, nawet zakochać się od nowa. To wszystko możemy zrobić, póki żyjemy, jesteśmy zdrowi i mamy zdrowe dzieci.

Życzę ci w nadchodzącym nowym roku spełnienia marzeń.

– Dziękuję. Korzystając z okazji, wszystkim czytelnikom „Dziennika Związkowego” życzę wszelkiej pomyślności i zdrowia. I jeszcze, żebyśmy nie przegapiali miłości. Ona jest na wyciągnięcie ręki, ale w zamęcie naszego życia nie zawsze ją zauważamy. Życzę Państwu zdrowia i otwartych oczu.

Rozmawiał Grzegorz Dziedzic

[email protected]

Zdjęcia: Dariusz Lachowski


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama