Jakoś w końcu dotarliśmy do ostatniej w tym roku debaty republikańskich kandydatów na prezydenta, choć niestety w przyszłym roku będą dalsze. Zasadniczym przesłaniem słownych potyczek w Las Vegas było jedno zdanie: „Jezus Maria, oni nas wszystkich przez tego Obamę zabiją!”. Oczywiście „oni” to terroryści spod znaku IS. Słuchając debaty, można było dojść do wniosku, że Ameryka znajduje się w stanie totalnego i katastrofalnego zagrożenia i że kataklizmowi można zapobiec tylko przez wybór kogoś totalnie szurniętego, np. Cruza, Trumpa lub Rubio. Debatujący co jakiś czas używali frazy „we are at war”, choć tak naprawdę w stanie wojny nie jesteśmy i nie będziemy, chyba że IS dokona niespodziewanego desantu na New Jersey, by porwać Chrisa Christie, na co obywatele jego własnego stanu mogą nawet spojrzeć przychylnie. Christie wyraził pogląd, że za niedawną strzelaninę w San Bernardino w Kalifornii niemal bezpośrednią odpowiedzialność ponosi obecny lokator Białego Domu.
Senator Ted Cruz, który w swoim czasie stwierdził, że Bliski Wschód należy zbombardować dywanowymi atakami à la Drezno w 1945 roku, nieco się z tej absurdalnej pozycji wycofał, stwierdzając, iż trzeba odpowiednio „selekcjonować cele”. Za to jego kumpel, doktor Ben Carson porzucił swoje archimedesowe doktorstwo na tyle, że nie oponował za bardzo w obliczu idei, iż czasami konieczne jest bombardowanie wszystkiego i wszystkich, łącznie z dziećmi, bo przecież to ich wina, że pałętają się tam, gdzie terroryści.
Carly Fiorina, która jest w zasadzie bez wyborczych szans, zajęła w debacie nową postawę, zgodnie z którą obecne władze są „do tyłu”, jeśli chodzi o komputeryzację i że ona – jako była szefowa koncernu Hewlett Packard, która tenże koncern doszczętnie zrujnowała – posiada odpowiednie kwalifikacje, by problem ten naprawić, zapewne przez zainstalowanie wszędzie Windows 10 oraz najnowszych modeli drukarek atramentowych. Jej kwalifikacje do rządzenia takim krajem jak USA są mniej więcej takie same jak moje, ale ja – na szczęście dla wszystkich – o nic się nie ubiegam.
Wszyscy uczestnicy debaty winili za „zagrożenie” dla Ameryki obecną administrację, czemu się nie można dziwić. Wszyscy również propagowali zgoła idiotyczną tezę, że za ich rządów do walki z terrorystami rzucą sią na ochotnika kraje arabskie, na czele z Arabią Saudyjską, która przez ostatnie 5 lat nie kiwnęła palcem w autorytarnym, neośredniowiecznym bucie, by cokolwiek zrobić z pogrążającym się w krwawym chaosie Bliskim Wschodem. Prawda jest oczywista i okrutna – wszystkie kraje tego regionu chcą, by brudną robotę robiły za nich Stany Zjednoczone – a to, kto akurat w danym momencie jest lokatorem Białego Domu, nie ma dla nich większego znaczenia.
Debatę w Las Vegas wygrali terroryści. Zajęli główne miejsce na scenie, tak jakby w Ameryce nie było żadnych innych problemów i tak jakby to oni właśnie mieli największy wpływ na przyszły kształt amerykańskiej polityki zagranicznej. Z dyskusji dowiedzieliśmy się, że jest źle, a może nawet fatalnie, i że wszystkim nam grozi anihilacja z rąk czubków, z którymi chcą walczyć jeszcze większe czubki. Sianie strachu jest od dawna doskonałym narzędziem walki politycznej i zostało w Las Vegas zastosowane po mistrzowsku. Na nieszczęście dla uczestników tej dyskusji najnowsze sondaże wykazują, że dla większości Amerykanów walka z terroryzmem jest wprawdzie ważna, lecz jeszcze bardziej zdecydowana większość nie czuje się bezpośrednio czymkolwiek zagrożona.
Ale jeszcze ze dwie debaty i wszyscy będziemy drżeć z przerażenia...
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Debata republikańska w Las Vegas fot.Ruth Fremson/EPA
Reklama