Nowy właściciel „Nowego Dziennika”: to będzie Wasza gazeta
Leszek Sadowski, biznesmen i właściciel znanej nie tylko na Wschodnim Wybrzeżu firmy reklamowej „Bluberries Advertising” lubi nowe wyzwania. Jego Outwater Media Group próbuje teraz swoich sił w roli nowego wydawcy...
- 06/10/2011 05:09 PM
Leszek Sadowski, biznesmen i właściciel znanej nie tylko na Wschodnim Wybrzeżu firmy reklamowej „Bluberries Advertising” lubi nowe wyzwania. Jego Outwater Media Group próbuje teraz swoich sił w roli nowego wydawcy mającego czterdziestoletnią tradycję nowojorskiego „Nowego Dziennika”.
Sadowski przyznaje, że „lubi żyć ciekawie” - nurkuje, skacze na spadochronie, ma licencję pilota – zapowiada zmiany i jest przekonany, że jego gazeta będzie ponownie polonijnym liderem wśród dzienników wydawanych w USA. „Nigdy nie interesowałem się opinią ludzi myślących na ”nie” i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Obiecuję wszystkim Czytelnikom, tym których mamy już od wielu lat i tych, których będziemy chcieli pozyskać - to będzie wasza gazeta” – mówi nowy wydawca w pierwszym wywiadzie prasowym.
- Czy hasło Twojej firmy reklamowej – “Źródło nowych pomysłów” - przeniesie się na ”Nowy Dziennik”? Obędzie się bez rewolucji?
Leszek Sadowski: Obędzie się, choć namawiano mnie, żebym wszystko zaczął od zera czyli zwolnienia cełej ekipy. Ja w takie rozwiązania nie wierzę, bo to może pociągnęłoby tą maszynę miesiąc, dwa, a później sam entuzjazm nie zastąpiłby doświadczenia i wiedzy. Wiem, że dziennikarzy „Nowy Dziennik” ma bardzo dobrych. Zbyt wiele rzeczy niezależnych od nich, błędów menedżerskich wpłynęło na pozycję gazety. Ekipa reporterska potrzebuje tylko katalizatora, kogoś, kto poda im ten dodatkowy zastrzyk dziennikarskiej adrenaliny.
- Tym kimś masz być ty.
LS: Taką mam nadzieję. Tak było zreszta podczas mojego pierwszego spotkania z „Nowym Dziennikiem”, w 1997 roku. To były czasy, kiedy gazetę – nie tylko zresztą naszą – składało się przy pomocy żyletek, wycinało wydrukowany tekst, wkładało na matrycę w tzw. lepierani. Nie będę zanudzał nikogo prehistorią mediów drukowanych– w każdym razie, podczas nieobecności jednego z kolegów, postanowiłem zrobić skład pierwszej, najważniejszej strony, w całości z komputera. Było przerażenie co się stanie, obawy, że nie zdążymy na czas, ale wszystko się udało. Dla mnie, dwudziestokilkulatka, który dopiero zaczynał pracę w mediach to była naprawdę olbrzymia satysfakcja. Szybko zostałem szefem produkcji „Dziennika”, a jeśli już poklepujemy się po plecach, warto przypomnieć, że „Nowy Dziennik” był szybszy od samego „The New York Times’a” wprowadzając kolor do codziennego wydania gazety. Im w „Timesie” długo nie wychodziło - nam się udało od razu.
- Z „Nowym Dziennikiem” rozstałeś się w 2000 roku. Otwierając z bratem Bartkiem i Krzysztofem firmę reklamową „Bluberries Advertising” odszedłeś z gazety ale spalonych mostów nie było. Sentyment pozostał.
LS: Sentyment zawsze był i jest jednym z głównych powodów dla których dzisiaj rozmawiamy i dlaczego zdecydowałem się na zakup „Dziennika”. Odchodziłem z firmy mając w niej – tak mi się przynajmniej wydaje – samych przyjaciół. W moich czasach wszedł na stałe dodatek „Weekend” Janka Latusa, coś tam po mnie zostało. Ja naprawdę lubiłem tam przychodzić, czuć atmosferę tworzenia czegoś nowego, zobaczenia, tego co wspólnie zrobiliśmy, już za kilka godzin w rękach ludzi, którzy nas kupowali. Odszedłem bo potrzebowałem nowych wyzwań, a w ”Nowym Dzienniku”, w tamtych czasach, już uderzałem głową o sufit. Nic więcej nie mogłem zrobić.
- „Bluberries Advertising” się bardzo szybko rozwijało, wyznaczając nowy standard najpierw wśród polskich, a później amerykańskich biznesów. Ale to, co działo się w „Nowym Dzienniku” zawsze ciebie interesowało.
LS: „Bluberries” jako agencja reklamowa zawsze stawiało na jakość bez chodzenia na skróty. Nie ma u nas żadnych elementów „pożyczonych”, nie ma pójścia na łatwiznę za kilka dolarów taniej. Zaczynaliśmy w większości od firm polskich, tych z którymi współpracowałem z „Nowym Dzienniku”, teraz proporcje się zmieniły, większość naszych Klientów to Amerykanie. Było i jest tutaj mnóstwo pracy, ale „ND” zawsze chodził mi po głowie. W 2010 roku przedstawiłem nawet kierownictwu „Dziennika” detaliczny plan biznesowy, co trzeba zmienić, jak zmienić, żeby gazeta nie tylko utrzymała się na rynku, ale była na nim liderem. Wszystkim się bardzo plan podobał... ale zostało po staremu. Były za to wymówki, że tego brakuje, że tego się nie da zrobić. Zabrakło zdecydowania, silnej ręki i wizji tego, co trzeba zmienić, żeby dorównać polskiej prasie, której jest mnóstwo na rynku, rywalizującym w metropolii nowojorskiej tytułom prasowym i zmieniającym się czasom.
- Rok później, już jako Outwater Media Group, gdzie oprócz ciebie i brata Bartka działa Edward Nowakowski, jesteście właścicielami ”Nowego Dziennika”. Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, ale dziennikarze zapytać muszą.
LS: Kwoty oczywiście podawać nie będę, przebiegu negocjacji też nie, ale przede wszystkim dlatego, że... ich nie było. Zadzwoniłem do prezesa wydawnictwa Tadeusza Kondratowicza, żeby porozmawiać o kilku sprawach, rzucając przy okazji pytanie ile kosztowałby „Nowy Dziennik”, gdybym chciał go kupić. Padła suma i praktycznie taki był koniec „negocjacji”. Kwota, którą usłyszałem, była tą, którą zgodziłem się zapłacić. Zadziałał sentyment, który może nie jest najlepszym doradcą kiedy się kupuje biznesy, ale ja wiedziałem, że „Dziennik” jest tyle wart.
- Jak długo trzeba będzie poczekać, zanim Czytelnicy będą czytać wizję Leszka Sadowskiego?
LS: Całość zajmie nie mniej niż trzy miesiące, co i tak jest ekspresowym tempem. Małe zmiany – jak powrót do tradycyjnej prezentacji tytułu - będą szybkie. Sam układ gazety jest bardzo dobry, przygotowany przez jedną z najlepszych w tym fachu firm na świecie, więc to zostanie. Najważniejszą zmianą będzie – w formie drukowanej – przyjęcie formuły komentowania tego, co się dzieje w Nowym Jorku i na świecie, prezentowania naszych opinii, a nie tylko powielania tego, co piszą agencje prasowe i co wszyscy już dawno wiedzą za pośrednictwem TV czy Internetu. Chcę, żeby Czytelnicy wiedzieli, co myślą dziennikarze „Nowego Dziennika”. Nie muszą się z nami zgadzać, ale chcę żeby otwierali gazetę z ciekawością, komentowali nasze podejście do tematu, widzieli, że jesteśmy polską gazetą dla rodaka, który mieszka i pracuje na Wschodnim Wybrzeżu, a już wkrótce, taką mam nadzieję, w całych Stanach. Część internetowa „Nowego Dziennika” będzie całkowicie zmieniona, natychmiast uaktualniania, pełna tego, czego odbiorca ma prawo oczekiwać – przekazów wideo, bieżących relacji z najciekawszych wydarzeń. Obie formy wydawnicze wcale się nie wykluczają, wprost przeciwnie. Są - jak widać na niezliczonych przykładach na świecie – znakomitym uzupełnieniem.
- Lubisz żyć ciekawie – skaczesz na spadochronie, nurkujesz, masz licencję pilota – dlatego zdecydowałeś się prowadzić jednocześnie dwie firmy? Wiesz, że takich, którzy będą czekali, żeby powinęła sie tobie noga, nie będzie brakowało.
LS: „Nowy Dziennik” to nie tylko ja, to Bartek Sadowski, Edward Nowakowski, ludzie związani z Outwater Media Group i przede wszystkim dziennikarze. Mówiąc szczerze, nigdy nie interesowałem się opinią ludzi myślących na ”nie” i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Redakcja będzie przeniesiona z Manhattanu do Garfield, będzie bliżej Polonusów i jeszcze bliżej mnie, bo biura „Bluberries” są w tym samym budynku. Będziemy blisko wszystkiego co się dzieje, mając także biuro w Ridgewood i przedstawicielstwo na Greenpoincie. Praca w mediach wymaga natychmiastowej reakcji, szybkiego podejmowania decyzji, szacunku dla Czytelnika, który ma przecież mnóstwo źródeł pozyskania inrformacji. Obiecuję wszystkim Czytelnikom, tym których mamy już od wielu lat i tych, których będziemy chcieli pozyskać - to będzie wasza gazeta.
Rozmawiał: Przemek Garczarczyk - ASinfo
Reklama