Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 7 października 2024 05:31
Reklama KD Market

Gangi to objaw, trzeba leczyć przyczyny

/a> Prof. Maurice McFarlin Jr. fot.Grzegorz Dziedzic/Unsplash/pixabay.com


Sierpień to miesiąc szczytowej aktywności gangów w Chicago. Na ulicach w krwawych porachunkach giną gangsterzy i przypadkowi przechodnie, średnio 10 osób tygodniowo. O chicagowskich gangach, ewolucji ich struktur oraz rewolucji, jakiej potrzeba, aby problem rozwiązać, rozmawiamy z profesorem Mauricem McFarlinem Jr., prawnikiem zajmującym się problematyką gangów.

 

Grzegorz Dziedzic: Panie profesorze, czy był Pan w gangu?

Prof. Maurice McFarlin Jr.: (śmiech) Nie byłem, jestem prawnikiem, specjalistą od prawa karnego, tematyką gangów zajmuje się zawodowo, prowadzę wykłady dotyczące chicagowskich gangów na Uniwersytecie Northeastern w Chicago.

Można powiedzieć, że jest Pan ekspertem od lokalnych gangów. Kim jest chicagowski gangster AD 2015?

– Nie ma jednolitego profilu współczesnego gangstera. Ale spróbujmy. Jest to człowiek zdesperowany, zorientowany na szybki i spory zysk i dążący, jak większość z nas, do zrealizowania swojego „amerykańskiego snu”. Zdaniem wielu młodych ludzi szansą na zrealizowanie tych celów jest przystąpienie do gangu, dlatego się na to decydują. To też szansa, aby zaistnieć. Istnieją dzielnice, w których jeśli nie należysz do gangu, pozostajesz nikim.

Ja też jestem zdesperowany w osiągnięciu poziomu życiowego określanego mianem „amerykański sen”. A nie jestem w gangu.

– Bo to przecież nie jedyna droga. Wielu ludzi jest w stanie dokonać rzeczy niewyobrażalnych i ekstremalnych, żeby zdobyć pieniądze i pozycję. Gang jest drogą na skróty, bo obiecuje szybkie wymierne efekty. Znany ekspert zajmujący się tą problematyką, profesor John Hagedorn, nazywa członków gangów „kapitalistami poza prawem”. Ich głównym celem jest, tak jak wszystkich kapitalistów, generowanie i pomnażanie zysków. Bez względu na koszty, jakie wielu z nich ponosi. Wizja szybkiego i łatwego zarobku jest atrakcyjna pomimo wysokiego prawdopodobieństwa trafienia do więzienia lub śmierci w porachunkach.

Czym zajmują się współczesne chicagowskie gangi?

– Przede wszystkim dystrybucją i handlem narkotykami. Również wymuszeniami, sutenerstwem i napadami, ale w mniejszym zakresie i w okresach, kiedy z różnych powodów dochody z narkotyków maleją.

Zasada jest prosta, jeśli w twojej dzielnicy można kupić narkotyki, istnieją w niej gangi"



Gangi ewoluują. Jak zmieniły się chicagowskie gangi na przestrzeni ostatnich dekad?

– W południowych dzielnicach Chicago zamieszkałych głównie przez Afroamerykanów zmieniła się struktura i sposób kierowania gangami. Wielu dawnych liderów odsiaduje wyroki, zmienił się układ sił. W tej chwili nie istnieją w Chicago gangi w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Są szajki i kliki, które choć określają się jako zrzeszone pod barwami i symbolami dużych organizacji przestępczych np. Gangster Disciples, w rzeczywistości są samodzielne, przyjmują własne nazwy, chcą się wyróżniać. Działają na własną rękę. Na ulicach nie obowiązuje już dawna hierarchia, kiedyś małe gangi zrzeszały się, tworząc większe zorganizowane struktury. To przeszłość. Po aresztowaniu najważniejszych liderów na ich miejsce przyszli nowi, ale nie potrafili okiełznać młodych, głodnych pozycji i zysków gangsterów. Zaczęła się walka o wpływy, nowi liderzy okrzyknęli młodych wilczków mianem buntowników i renegatów, bo ci rzeczywiście wymówili im posłuszeństwo. Młodzi zachowali pozorną przynależność do dużej struktury, ich barwy i symbole, ale faktycznie tyle tylko zostało z tradycyjnych gangów. Nastąpiło rozproszenie i rozdrobnienie.

Dzisiaj na ulicach rządzą renegaci, buntownicy?

– Trwa walka o wpływy, giną ludzie, nieliczni gangsterzy ze starych struktur próbują jeszcze zachować twarz i pozycję. „Starzy” strzelają do „młodych”, ci odpowiadają ogniem. Kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu gangi kontrolowały duże obszary, całe dzielnice, teraz działają w obrębie kilku ulic, jednego kwartału (ang. block). Teraz te małe szajki i kliki sprzedają narkotyki tylko na kontrolowanym przez siebie terenie, na jednym lub kilku rogach ulic. Jednocześnie konkurują z innymi szajkami, które działają dosłownie po drugiej stronie ulicy. Często zdarza się, że wewnątrz jednej grupy wybuchają konflikty – o zyski albo atrakcyjny punkt do handlu. Trwa nieustanna walka. Kto ma terytorium, ten ma pieniądze, którymi nie musi dzielić się, tak jak kiedyś, ze starszymi rangą.

To nowa szkoła gangsterki?

– Tylko na ulicach. W momencie kiedy taki młody gangster trafia do więzienia, automatycznie wchodzi w tradycyjne struktury i podziały, które przetrwały za murami. Musi się podporządkować liderom. Na ulicy działa jako renegat, człowiek szajki, w więzieniu staje się na powrót członkiem dużego gangu i zajmuje właściwe miejsce w szeregu.Po wyjściu wraca do szajki.

W takim razie kogo słuchają członkowie gangów, a właściwie przestępczych szajek?

– Głównie raperów opiewających ten styl życia. Rządzi pieniądz i ten kto ma najgrubszy plik banknotów, największą górę towaru: heroiny, kokainy, marihuany. Ta osoba zostaje mocodawcą, bo dzięki niej biznes się kręci, a członkowie gangu wiążą koniec z końcem. Dawniej szefem zostawał najtwardszy, potrafiący najlepiej się bić, najsilniejszy. Lider podporządkowywał sobie grupę siłą. W naszych czasach władza jest tam, gdzie pieniądze, często przekraczane są dotychczasowe granice. Powiedzmy, że jestem członkiem Vice Lords, a ty Gangster Disciples, ale jeśli masz narkotyki, jest interes do zrobienia, animozje schodzą na dalszy plan. To kiedyś było nie do pomyślenia.

Zmienia się zatem struktura, strefy wpływów, sojusze. Gangi wciąż brutalnie walczą o zyski, ale jednocześnie notujemy spadek liczby morderstw. Jest ich dwukrotnie mniej niż choćby w latach 90. Skąd ta zmiana?

– To wspólna zasługa policji, organizacji społecznościowych typu Cease Fire, lokalnych Kościołów, lokalnych firm i przedsiębiorstw. Ale głównym powodem spadku liczby morderstw jest demografia. Mamy niż demograficzny, w związku z czym w gangach działa mniej osób niż choćby w czasach młodości „baby boomers”. Mniej członków przekłada się na mniej morderstw.

Kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu gangi kontrolowały duże obszary, całe dzielnice, teraz działają w obrębie kilku ulic, jednego kwartału. Teraz te małe szajki i kliki sprzedają narkotyki tylko na kontrolowanym przez siebie terenie, na jednym lub kilku rogach ulic"



/a> Prof. Maurice McFarlin Jr. fot.Grzegorz Dziedzic


Czy istnieją jakieś realne rozwiązania problemu gangów. Czy można się ich po prostu pozbyć, a jeśli tak, w jaki sposób?

– Problem nie leży w pozbywaniu się gangów, a warunków, w jakich gangi powstają. Gangi są objawami tychże warunków. Jeśli zajmiemy się przyczynami, znikną objawy. A główną przyczyną jest wykluczenie i wielopoziomowa dyskryminacja. Taki układ sił, w którym biali ludzie pociągają za sznurki, a pozostali pozostają praktycznie na obrzeżach albo poza systemem.

Mówi Pan o rewolucji…

– Nie, mówię o udzieleniu pomocy ludziom, którzy najbardziej jej potrzebują. Tymczasem środki, dzięki którym moglibyśmy poprawić warunki życia mieszkańców południowych dzielnic, są przeznaczone na rozbudowę i rozwój kolejnych siedlisk luksusu. Nawet jeśli odbudowywane są tzw. czarne dzielnice, to po to, by wysiedlić ich mieszkańców i oddać je białym. Nieprawdą jest, że nie ma pieniędzy na modernizację miasta, bo ona ma miejsce, problem w tym, że są one w sposób rażąco nieproporcjonalny rozdzielane. Dajmy szansę ludziom, którzy żyją w tzw. złych dzielnicach, zamiast rzucać im ochłapy i nazywać je pomocą.

Powinniśmy się zatem zająć źródłem problemu. Czym konkretnie?

– Ludzie, którzy żyją w wykluczeniu, nienawidzą samych siebie i członków własnej grupy. Ta nienawiść wewnątrz czarnej społeczności jest dużym problemem. Żeby ją zredukować trzeba pomóc tym ludziom uwierzyć w siebie. Znieść ograniczenia ekonomiczne, zająć się problemem rasizmu, zaktywizować tę grupę, dać ludziom zajęcie. Żeby to się stało, potrzeba zorganizowanych działań, czegoś w rodzaju Planu Marshalla w Europie, dzięki któremu dzisiaj Niemcy mają się świetnie i są wiodącą gospodarką Unii Europejskiej. Potrzebujemy Planu Marshalla dla czarnych dzielnic.

Według badań przeprowadzonych przez Fundację Guggenheima Nowy Jork jest przykładem skuteczności takiej strategii. Za kadencji burmistrza Giulianiego w biedne dzielnice wpompowano ok. miliarda dolarów, a efektem był drastyczny spadek przestępczości. Odbudowano budynki, stworzono infrastrukturę, powstały nowe miejsca pracy. Gangi istnieją, ale straciły moc przyciągania.

– Chicago było centrum przemysłowym, fabryki zapewniały zatrudnienie tysiącom osób, a robotnicy mieli za co utrzymać swoje rodziny. Podczas deindustrializacji miasta fabryki zamknięto, a ich pracownicy, w dużej mierze Afroamerykanie, wylądowali na bruku. Są na nim do dziś. Nieliczni przystosowali się do nowego modelu, pracując w sklepach, małych lub średnich firmach, jako pracownicy sektora usługowego. Ci, którzy nie pracują, zostają z tyłu, nie mają dostępu do technologii i szkoleń zawodowych, możliwości rozwoju zawodowego. Zamiast tego są coraz bardziej sfrustrowani. Gangi są dla nich alternatywą.

Biali odpowiadają na to, że pieniądze z ich podatków są przeznaczane na programy socjalne i zapomogi dla roszczeniowej biedoty. Tak twierdzi wielu białych Amerykanów i wielu Polaków, którzy buntują się przeciwko „pracowaniu na czarnych”. Jak Pan skomentuje takie podejście?

– Poprosiłbym ich, żeby przemyśleli, w jaki sposób sami znaleźli się w miejscu, w którym są i gdzie znajdował się punkt z napisem „start”. Czy byli wykluczeni, czy wręcz przeciwnie – stały przed nimi możliwości rozwoju? Wielu czarnych chicagowian nie ma punktu zaczepienia, wegetują. Kolor skóry stanowi wciąż ograniczenie, ciężko przekraczalną granicę.

Wróćmy do tematu gangów. Oto stereotypowy, zakorzeniony w amerykańskiej kulturze obraz gangstera: młody, Murzyn lub Latynos, w luźnych ubraniach, obwieszony łańcuchami, wytatuowany, niebezpieczny typ. Czy istnieją biali gangsterzy?

– Oczywiście, gangi to wynalazek białych. Pamiętajmy o związku wykluczenia z powstawaniem gangów. Na początku XX w. przybywający do Ameryki emigranci, Włosi, Irlandczycy i Polacy, byli uważani za obywateli drugiej kategorii, choć byli biali. Wykluczani i dyskryminowani grupowali się w etnicznych gettach i tworzyli gangi. W latach 20. tzw. Social Athletic Clubs były białymi gangami, których głównym zadaniem była segregacja rasowa i walka z czarnoskórymi. Ci ludzie poszli potem do polityki i policji. Istnieją białe gangi, choćby siejące postrach w amerykańskich więzieniach Bractwo Aryjskie czy gangi motocyklowe typu Hell’s Angels. To brutalne, świetnie zorganizowane grupy. Praktycznie ulicznych białych gangów nie ma, bo biali nie są wykluczeni. Współcześnie istnieją biali uliczni gangsterzy, często to białe dzieciaki z biednych rodzin i dzielnic, imigranci. To małe grupy, w Chicago najczęściej współpracujące z latynoskimi gangami np. Latin Kings. Zajmują się dystrybucją narkotyków w białych dzielnicach, we włoskiej – Włosi, w polskiej – Polacy. Zasada jest prosta, jeśli w twojej dzielnicy można kupić narkotyki, istnieją w niej gangi.

Czy przeciętny biały człowiek jest w stanie jakoś zmienić istniejącą sytuację? Co ja, moi znajomi, nasi czytelnicy mogą zrobić, aby Chicago było lepszym, bezpieczniejszym miejscem?

– Najważniejsza jest szczerość i uczciwość. Zamiast przykrywać niechęć i wrogość polityczną poprawnością, powiedz, co naprawdę w głębi duszy myślisz o Murzynach czy Latynosach. To wszystko, o czym mówicie między sobą, za naszymi plecami. To pierwszy krok. Następny – to dialog.

To absolutne przeciwieństwo politycznej poprawności.

– Nie mam problemu, żeby usłyszeć prawdziwe opinie i emocje, interesuje mnie ich geneza. Nie można podjąć żadnego konstruktywnego dialogu bez szczerości. Wszystkie uprzedzenia – na stół. Powiedzcie nam też, dlaczego tak myślicie. I ilu ludzi myśli w ten sposób, ale się do tego nie przyznają. Wtedy możemy usiąść do rozmów i załatwić sprawę w piętnaście minut, ustalić, co z tym zrobimy. Czy wspólnie będziemy pracować nad poprawą tej sytuacji, czy zostawimy status quo. Szczerość i jasne warunki: pomagamy wam w taki i taki sposób i spodziewamy się takich a takich efektów.

Czy istnieją w Chicago programy i instytucje promujące taki międzyrasowy dialog?

– Myślę, że należy zacząć na poziomie indywidualnym, w naszych codziennych rozmowach. Bądźmy ze sobą szczerzy, zarówno w ramach własnej grupy etnicznej, jak pomiędzy nimi.

Myśli Pan, że to możliwe?

– Nie tylko możliwe, ale realne. Nasza rozmowa jest tego najlepszym przykładem. Nie potrzebujemy programów i instytucji, wystarczy, że damy sobie szansę naprawdę wzajemnie się poznać.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Grzegorz Dziedzic

[email protected]

 

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama