Wojtek Kozłowski początków w Ameryce miał kilka, od zachłyśnięcia się atmosferą wielkiego świata w Miami, luksusem w Kalifornii, przez mieszkanie w „bejzmencie”, aż po powrót na studia i rozpoczęcie nowej kariery w wieku 55 lat. Sam o sobie mówi „człowiek spełniony”.
Urodził się w Sopocie z ojca lwowiaka i matki warszawianki, tam też spędził pierwsze osiem lat życia. Potem ojciec Wojtka dostał pracę w Żyrardowie i rodzina Kozłowskich przeprowadziła się pod Warszawę. Mały Wojtuś miał trzy wielkie marzenia: zostać zawodowym trębaczem, podróżować po świecie i przejechać Amerykę wzdłuż i wszerz. Wszystkie się spełniły.
– Miałem osiem lat, kiedy w kolorowym magazynie „Ameryka” zobaczyłem zdjęcie Louisa Armstronga i od tego momentu już wiedziałem, kim będę, jak dorosnę. Miałem taką zabawę, że ustawiałem krzesła jak dla zespołu jazzowego, siadałem na środkowym i grałem na dziecinnym saksofonie.
Zaczął grać na trąbce w wieku 12 lat i okazało się, że wybór instrumentu był strzałem w dziesiątkę. Poszedł do szkoły muzycznej. Po dwóch latach nauki po raz pierwszy wyjechał za granicę, na koncert z orkiestrą symfoniczną do Pragi. Na wielkiej scenie grał serenadę Schuberta. Bardzo wcześnie, już jako nastolatek, zaczął żyć z muzyki. Grał na weselach i zabawach, oprócz tego na klawiszach w zespołach bigbitowych Pesymiści, Klan i Pięciu. W końcu dostał ofertę od Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji i został w niej pierwszym trębaczem. Kariera Wojtka zaczęła nabierać rozpędu.
– Kiedy miałem 25 lat, z Ameryki przyjechał jakiś facet i powiedział, że potrzebuje sześciu muzyków do gry na luksusowym statku, który pływa dookoła świata – wspomina. To był rok 1976. Startowało kilkanaście osób na miejsce, a oni szukali wszechstronnego trębacza. Wygrał. W pierwszy rejs dookoła świata wyruszył z Hiszpanii i przez Wyspy Kanaryjskie dotarł do Miami. – To był mój pierwszy kontakt z Ameryką. Inny wymiar, nie do opisania, z Polski ciężko było wtedy wyjechać do NRD, a co dopiero do Stanów. To była przygoda mojego życia. Na statku grałem codziennie, oprócz dni, kiedy staliśmy w portach. Miałem dwa smokingi – czarny i biały, w którym grałem w tropikach. Rejs dookoła świata trwał 110 dni. Pamiętam, że zarabiałem 1200 dol. na miesiąc. Na warunki polskie z dnia na dzień zostałem praktycznie milionerem, bo w polskim radiu zarabiałem w przeliczeniu 30 dolarów – opowiada Wojtek Kozłowski.
Pomiędzy kolejnymi rejsami wracał do Polski, był wziętym muzykiem studyjnym, nagrywał płyty z najlepszymi, muzykę do filmów, w tym najbardziej znany motyw z czołówki serialu „Stawka większa niż życie”. Grał z Krystyną Prońko i zespołem 2+1, w cyrku, filharmonii, teatrze i operze. – W 1983 r. na festiwalu Jazz Jamboree otwieraliśmy koncert Milesa Davisa. Nie wiedziałem wtedy, jaka to wielka sprawa. Nie poznałem go osobiście, ale mijałem go w korytarzu, kiedy powiedział do mnie tą swoją chrypą: „Fajny krawat, stary”.
W Polsce urodził mu się syn Tomek, którego ojciec dość wcześnie zaczął zabierać w egzotyczne rejsy. Na luksusowych pasażerskich statkach opłynął świat 15 razy, szybko awansował na dyrektora muzycznego, był odpowiedzialny za 30 osób: Amerykanów, Brytyjczyków, Kanadyjczyków. W 1994 r. roku wraz z poznaną w czasie rejsu Amerykanką kupił dom w San Pedro w Kalifornii. Z widokiem na Pacyfik, maserati z odkrytym dachem na podjeździe, poczuł highlife. – Fajnie było, ale się skończyło. Pani zorientowała się, że przesadzam z alkoholem – mówi Wojtek. – Rzeczywiście zacząłem coraz mocniej pić. Żyłem w rozdwojeniu pomiędzy przaśną socjalistyczną rzeczywistością a wielki światem. To było ryzykowne, szybkie życie. Fascynujące, ale niebezpieczne.
Za rejs zarabiałem 1200 dol. na miesiąc. Na warunki polskie z dnia na dzień zostałem praktycznie milionerem, bo w polskim radiu zarabiałem w przeliczeniu 30 dolarów"
Te kilka miesięcy spędzone w Kalifornii sprawiły, że zaraził się Ameryką, złapał bakcyla. Ostatni raz na statku zagrał w sylwestra w 2000 r., na równiku. Wkrótce potem nie zdążył wsiąść na pokład, od pracodawcy nie dostał kolejnej szansy i z Nowej Zelandii do Polski musiał wracać sam. – W Polsce wciąż żyłem komfortowo, ale mój narastający problem z alkoholem spowodował, że zostałem bez grosza. Przestałem pić, ale zdecydowałem, że wyjeżdżam do Stanów. Przyleciałem do Chicago w 2001 r., kupiłem „Dziennik Związkowy”, znalazłem mieszkanie w bejzmencie i poszedłem do szkoły dla kierowców ciężarówek – Wojtek ten okres wspomina bez żalu. Od dziecka marzył przecież, żeby samochodem przejechać Amerykę, nie wiedząc, że zrobi to wielokrotnie za kierownicą osiemnastokołowca. W Chicago zrozumiał, jak bardzo tęsknił za lądem, nie popłynął już w rejs mimo pojawiających się propozycji wznowienia współpracy. Wsiąkł w Amerykę, po dwóch latach kupił townhouse, dobry samochód. Ożenił się i zamieszkał w wieżowcu nad samym jeziorem. Ale czuł, że potrzebuje zmiany.
– W jakim kraju na świecie można wszystko zacząć od nowa w wieku 55 lat? Tylko w Ameryce. Poszedłem do college’u, po dwóch latach zostałem terapeutą uzależnień i zacząłem pracować w szkołach DUI, a następnie w Haymarket Center, gdzie pracuję do dziś w polskojęzycznym programie leczenia uzależnień.
Wojtek Kozłowski mówi o sobie, że jest spełnionym człowiekiem, ojcem, dziadkiem dwojga wspaniałych wnucząt. Ma trzy zawody i niczego mu w życiu nie brakuje. Przy odpowiednim treningu może wrócić jeszcze do gry na trąbce, coraz częściej też myśli, żeby pojechać ciężarówką w trasę. Ma mnóstwo zainteresowań, jest tenisistą amatorem, gra w brydża sportowego w klubie w Art Gallery Kafe, chodzi na siłownię, śpiewa w kościelnym chórze, puszcza jazz w polonijnym radiu. – W wieku 64 lat jestem w świetnej formie. Kilka dni temu jechałem na kort, a w radiu ogłaszali, żeby ludzie po sześćdziesiątce nie wychodzili w taki upał z domów. A ja grałem w tenisa dwie godziny.
Rzeczywiście, Wojtek wygląda jakby właśnie wrócił z plaży albo z tenisowego kortu, kiedy z szerokim uśmiechem wysiada ze swojego forda mustanga. – Zawsze wydawało mi się, że aby mieć takie życie, jak prowadzę teraz, trzeba być milionerem. Okazało się, że wystarczy się czuć jak milioner. Przeniosłem to podejście do mojej pracy, mówię moim pacjentom, że nie sztuką jest być trzeźwym, sztuką jest czuć się trzeźwym.
Kilka lat temu była żona Wojtka popłynęła w rejs na statku, na którym koncertował. Po jednym z występów podeszła do trębacza i zapytała, czy zna Wojtka Kozłowskiego. Odpowiedział: „Nie znam osobiście, ale to jest, proszę pani, człowiek legenda”.
Grzegorz Dziedzic