Kiedy poznałam Justynę miała zrobione piersi, chyba także pośladki a na zęby nałożone licówki. Pewności nie mam co do pośladków. O reszcie jestem przekonana. Justyna jest prawdziwą kobietą sukcesu.
Sposób, w jaki się porusza i mówi, emanuje pewnością siebie i pewną protekcjonalnością. Justyna nie rozmawia i nie spotyka się z ludźmi, którzy według jej oceny nie są warci jej czasu. A warci są tylko tacy, od których może się czegoś nauczyć albo którzy mogą jej pomóc coś załatwić. Image jest dla Justyny równie ważny – jak wszystko, co dotyczy jej osoby.
Można odnieść tylko jedno wrażenie: że ta dziewczyna zna się na rzeczy i że zarabia grube pieniądze. Długie blond włosy – zawsze swobodnie puszczone po to, by móc je nonszalancko zarzucać na ramię – niby przypadkiem odsłaniają imponujący dekolt. Ale u Justyny nic nie jest przypadkiem. Powiększenie piersi, uwypuklenie pupy i wyrównanie zębów potraktowała jako część biznesu. Nie ma takich pieniędzy, których nie wydałaby na siebie, jeśli tylko ma pewność, że się zwrócą z dobrym zyskiem. Sama w sobie i dla siebie jest świetną inwestycją.
Zrozumiała to w pierwszym roku po przyjeździe do Chicago. Miała wówczas 24 lata i jasno określone plany na Amerykę. Wylądowała u znajomej z Białegostoku, która już w drodze z lotniska dała jej gazetę z ogłoszeniami o pracy, sugerując serwisy sprzątające. Po lekturze trzech pierwszych ogłoszeń Justyna wiedziała, że to nie dla niej. Nie miała ani „wymaganego doświadczenia”, ani „angielskiego do porozumienia”, ani samochodu. Do tej roboty się więc nie nadawała.
Od samego początku tanio się nie sprzedawała. Z czasem nauczyła się też tego, że dobrze się sprzedać jest sztuką samą w sobie. Swoją Amerykę zaczęła od bawienia dzieci. Ale nie byle jakich i u byle kogo. To nie ją wybierano jako babysitter, to ona decydowała, gdzie chce pracować.
Pierwszy pracodawca, ojciec trójki dzieci, którymi się opiekowała, przespał się z nią już w pierwszym tygodniu. Zapisał ją jednak na angielski i zapłacił za szkołę. Szczegóły językowe dopracowywali wspólnie, w chwilach, kiedy nikt im nie przeszkadzał. Z dobrym efektem; nauka z ćwiczeniami praktycznymi pozwoliła na dość swobodne porozumiewanie się z pracodawcą sponsorem i jego małżonką. Początkowe pohukiwania po angielsku zamieniła po roku na płynnie wyśpiewane żądanie podwyżki. Żona się nie zgodziła, Justyna odeszła.
Przyszłego męża poznała w tawernie, gdzie pracowała jako barmanka w drugim roku pobytu w USA. Przychodził jako klient, był przystojny, miał południowy włoski temperament, a co ważniejsze – zieloną kartę i gotowy plan biznesowy. Że otworzy własną tawernę. Do tej, gdzie nocami pracowała Justyna, przychodził się przyjrzeć. Nie tylko nowej barmance, ale też temu, jak i na czym się w tawernie zarabia. A jak się już napatrzył, wtedy się pobrali. Realizację przedmałżeńskich planów ułatwiły zamienione na dolary liry przytargane przez teściową z Mediolanu.
Na legalizację pobytu Justyna czekała dokładnie tyle, ile wymagała procedura i ani dnia dłużej. Pilnowała tych terminów i wspólnego dochodowego interesu. Nie były to jednak pieniądze, które ją satysfakcjonowały. A poza tym śmierdziały teściową. Wtedy wymyśliła, że sprowadzi do Stanów swoją o rok starszą siostrę Kasię.
W drodze z lotniska zamiast gazety z ogłoszeniami o pracę dała jej kilka wskazówek. I nie pozostawiła wyboru. Docelowo miały obie zarabiać pieniądze. Duże pieniądze. Dała im na to dwa lata. W tym czasie Kasia miała doszlifować angielski, zdać egzaminy licencyjne na agenta ubezpieczeniowego i wyleczyć pryszcze. Resztę wzięła na siebie. Resztę, czyli znalezienie jej męża z papierami i wykorzystanie siostry do swojej autopromocji.
Od samego początku tanio się nie sprzedawała. Z czasem nauczyła się też tego, że dobrze się sprzedać jest sztuką samą w sobie. Swoją Amerykę zaczęła od bawienia dzieci. Ale nie byle jakich i u byle kogo"
Kasia miała być dla Justyny tłem, dzięki któremu ta silniej błyszczała. Mimo że wyższa od Justyny i może nawet zgrabniejsza, zachowywała się i była jak brzydkie kaczątko; siostra jej w tym nie przeszkadzała. Z pewnym rodzajem upodobania zabierała natomiast Kasię na różne biznesowe spotkania, by „obyła się” z robieniem interesów. Rozmówcy, a Justyna spotykała się w interesach wyłącznie z mężczyznami, prześlizgiwali się po Kasi wzrokiem, by w myślach skonstatować: „trudno uwierzyć, że to siostry” i w dalszej części już nie spuszczali oczu z Justyny, a ściślej z jej nóg i biustu. W pełni rozkwitu i w pełni profesjonalna przekonywała, namawiała, perorowała. Kasia zaś słuchała, początkowo z rozdziawioną, trądzikową buzią, a po pewnym czasie upomniana przez siostrę – z zamkniętą i leczoną antybiotykami.
Były gotowe, kiedy Kasia kończyła blisko roczną kurację trądzikową. Zaczęły od jakiegoś polonijnego, niezobowiązującego biura, gdzie można było się nauczyć biznesowego abc i kilku trików. Wtedy je poznałam. Milczącą, jeszcze ciągle skrępowaną Kasię, i magnetyczną Justynę. Później zniknęły mi z oczu.
A kiedy je spotkałam po kilkuletniej przerwie, właśnie otworzyły wspólną firmę, właśnie wybudowały dwa domy na przedmieściach Chicago, właśnie skończyły remont wspólnego domu, gdzie mieszkają: Justyna na górze, Kasia na dole. Albo odwrotnie. „A mężowie?” – zapytałam. – Nie pasowali do całości rodzinnego obrazka – powiedziała Kasia, śmiejąc się i pokazując równe, białe, biznesowo-nieskazitelne zęby.
Małgorzata Błaszczuk
(Historia pochodzi z przygotowywanej do druku książki pod roboczym tytułem "Opowieści polonijne")
fot.Unsplash,skeeze/pixabay.com