Teatr absurdu, jakim coraz częściej bywa amerykańska polityka, wzniósł się na nowe wyżyny z chwilą, gdy na Florydzie doszło przed kilkoma dniami do telewizyjnej debaty między republikańskim gubernatorem Rickiem Scottem i jego wyborczym rywalem, demokratą Charlie Cristem. Ten ostatni pojawił się przed kamerami telewizji zgodnie z planem i zajął miejsce na swoim podium. Ten pierwszy odmawiał przez prawie 7 minut udziału w debacie, co spowodowało, iż Crist tkwił na mównicy samotnie w obecności skonfundowanej publiki, która oczywiście nie miała pojęcia, o co chodzi.
A chodziło – zdaniem Scotta – o sprawę niezwykle ważną, niemal wagi państwowej.
Okazało się bowiem, że Crist umieścił na dole swojego podium niewielki wentylator, którym miał zamiar się chłodzić podczas słownego sparringu ze swoim przeciwnikiem. Gubernator nalegał, że stanowi to złamanie wynegocjowanych wcześniej zasad prowadzenia debaty. Ostatecznie Scott zajął swoje miejsce i debata się odbyła, choć – jak należy przypuszczać – Crist miał już na starcie ogromny atut w ręce, jako że był dobrze schłodzony, niczym dżin z tonikiem, a jego przeciwnik się pocił jak mops w saunie.
Wydarzenia te raz jeszcze świadczą o tym , że stawanie w polityczne szranki w Ameryce wymaga sporej odporności na kompletny idiotyzm. Gdyby Crist umieścił gdzieś w swojej mównicy laskę dynamitu, aparat podsłuchowy, elektronicznego suflera, szkolną ściągę, albo jadowitego węża, mającego pełzać z wolna w stronę politycznego wroga, można by było zrozumieć sprzeciw Scotta. Robienie cyrku z powodu nędznego wentylatora na baterie, to jednak coś zupełnie innego, jako że ów grozi wyłącznie wątłym przeciągiem.
Wynik tej debaty jest taki, że nikt dziś nie dyskutuje o tym, co sobą zaprezentowali kandydaci, za to media pękają w szwach od komentarzy na temat "incydentu wentylatorowego". Być może to lepiej dla obu polityków, ponieważ w pewnym sensie zasługują wzajemnie na siebie i na kociokwik, którzy stworzyli.
Charlie Crist najpierw był republikaninem i gubernatorem Florydy, potem stał się politykiem niezależnym, który przegrał wybory do Senatu z Marco Rubio, by w końcu stać się demokratą i ponownym kandydatem gubernatorskim. Być może w ciągu najbliższych dwóch dekad zdecyduje się w końcu kim naprawdę jest i da zdezorientowanym wyborcom odetchnąć. Jeśli zaś chodzi o Scotta, kumpla George'a W. Busha, jest on ulubieńcem co bardziej prawicowych czubków, którzy zachwycają się tym, iż gubernator odrzucił federalne fundusze na budowę superszybkiej kolei w centralnej Florydzie (bo przecież po co to komu?) i podpisał liczne ustawy ograniczające dostęp mieszkańców stanu do świadczeń socjalnych.
Szkoda, że nie dojdzie do jeszcze jednej debaty między tymi politykami. Gdyby doszło, sugerowałbym zamontowanie po obu stronach trybuny ogromnych wachlarzy, skutecznie wietrzących nie tylko kandydatów, ale również ich wyświechtane poglądy.
Andrzej Heyduk
Rick Scott fot.Brian Blanco/EPA