Garstka miliarderów kontroluje system wyborczy w Stanach Zjednoczonych. Czy wniesiony projekt poprawki do konstytucji sprawi, że pieniądze nie będą odgrywały decydującej roli w amerykańskiej polityce?
− Jesteśmy tutaj, by wyrazić swój sprzeciw wobec wyroku Sądu Najwyższego nieuznającego różnicy między wolnością słowa a miliardami dolarów wydawanymi przez grupę uprzywilejowanych, którzy chcą mieć wpływ na wybory lub kupować ustawodawców – mówiła 8 września senator Elizabeth Warren z Massachusetts, gdy Senat rozpoczynał historyczną debatę nad propozycją poprawki do Konstytucji celem cofnięcia decyzji Sądu Najwyższego USA znoszącej ograniczenia wydatków oraz wpłat na kampanie wyborcze. Poprawka unieważniałaby dwie decyzje Sądu Najwyższego – Citizens United z 2010 roku i McCutcheon z tego samego roku. W obu decyzjach Sąd Najwyższy uznał nieograniczone wpłaty na kampanie wyborcze za odpowiednik wolności słowa, z tą różnicą, że najbogatsi obywatele nie wyrażają poparcia dla kandydata słowami, lecz pieniędzmi.
− Czasem nadchodzi taki okres, że należy podjąć działania w obronie naszej demokracji przeciwko tym, którzy chcą ją zamienić w niemoralną grę, w której wygrywają bogaci i wpływowi – kontynuowała Warren. − Nadszedł czas, by dodać poprawkę do naszej konstytucji.
W poniedziałek Senat przyjął stosunkiem głosów 72-18 propozycję rozpoczęcia debaty i odbycia głosowania jeszcze w tym tygodniu. Za podjęciem dyskusji opowiedziało się wielu republikanów, w końcu potwierdzając ważność tej kwestii w obliczu szerokiego poparcia dla poprawki ze strony oddolnych inicjatyw, zarówno demokratycznych jak i republikańskich.
Amerykańska opinia publiczna w większości sprzeciwia się decyzji, by datki na kampanie polityczne były chronione pierwszą poprawką do konstytucji. Stwierdziło tak 55 proc. obywateli Stanów Zjednoczonych w sondażu przeprowadzonym w lutym 2013 r. przez HuffPost/YouGov. Tylko 23 proc. respondentów uznało wówczas wpłaty na kampanie za „wyraz wolności słowa”.
Coraz hojniejsi ofiarodawcy
Sądowa decyzja sprzed czterech lat zniosła ponad stuletnie przepisy ograniczające korporacyjne wydatki na cele polityczne. Wyrok ten odnosi się również do związków zawodowych, a nawet do osób indywidualnych. I w ciągu tych czterech lat nastąpiły radykalne zmiany sposobu finansowania kampanii politycznych oraz kolosalny wzrost wpływów ze strony hojnych ofiarodawców. Ci najbardziej hojni z każdym rokiem stają się hojniejsi, jednak o lwiej części tych wydatków opinia publiczna nigdy się nie dowiaduje.
Okazuje się – jak donosi Center for Responsive Politics – że 1 proc. ofiarodawców na rzecz „niezależnych” superkomitetów akcji politycznej (super PACs) wyłożyło 68 proc. całej kwoty zgromadzonej przez super PACs w wyborach w 2012 r., pierwszych po wyroku.
Na czele listy donatorów stoi właściciel kasyn, miliarder Sheldon Adelson i jego rodzina, którzy wspólnie wydali na superkomitety ponad 93 mln dolarów. Komitety akcji politycznej, powstałe przecież po decyzji Citizens United, stały się więc głównym odbiorcą funduszy wpłacanych przez najbogatszych Amerykanów. Wprawdzie od grup tych wymaga się ujawnienia wydatków, ale jednocześnie zezwala się im na przeznaczenie ich w całości na działania wyborcze.
Jeden procent głównych donatorów superkomitetów to niewielka część listy najbogatszych Forbesa 400, czy spisu zaproszonych gości zjazdu ekonomicznego w Davos. Jest tam były burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg, który posiada własny komitet. Jest miliarder Peter Thiel, główny donator dla Super PAC znanego jako Club for Growth, który otwarcie zapowiadał działania na rzecz porażki czołowych republikanów w prawyborach. Miliony dolarów przeznaczają na kampanie wyborcze założyciele funduszy hedgingowych James Simons, Robert Mercer, Paul Singer i Ken Griffith.
W ciągu zaledwie czterech lat od wyroku Sądu Najwyższego garstka ofiarodawców przeznaczyła na finansowanie kandydatów astronomiczne sumy. W 2012 r. fundusze pochodzące „z niewiadomych źródeł” przekroczyły 300 mln dolarów. Ocenia się, że do końca 2014 r. potajemne wydatki osiągną poziom nawet miliard dolarów.
Jeszcze przed głosowaniem Bernie Sanders, niezależny senator z Vermont, powiedział o tej sprawie lakonicznie: „Główny problem naszych czasów to kwestia, czy Stany Zjednoczone Ameryki utrzymają fundamenty demokracji czy zamienią się w jakąś formę oligarchii, gdzie garstka miliarderów będzie sprawować kontrolę nad naszym systemem politycznym, wydając miliony dolarów na wybór kandydatów, którzy będą reprezentować wyłącznie ich interesy”.
W kampanii wyborczej przed dwoma laty 32 ofiarodawców wpłaciło na superkomitety więcej niż pozostałe 3,7 mln Amerykanów, którzy na kampanię Romneya czy Obamy przeciętnie wydali mniej niż 200 dolarów.
− Jeśli 32 osoby mogą przewyższyć wydatki 3,7 mln obywateli, to znaczy, że nasza demokracja znajduje się w niebezpieczeństwie – ostrzegała Warren w przemówieniu na forum Senatu.
Wyborcy przeciw decyzji Citizens United
Poparcie dla konstytucyjnej poprawki wyraża prawie połowa członków Senatu. Dołączyło do nich 16 stanów i ponad 500 amerykańskich miast, które wydały specjalne rezolucje wzywające do uchwalenia poprawki. Na liście znajduje się m.in. Nowy Jork, Los Angeles i Chicago. Ponad 3 mln osób podpisało petycję nawołującą do unieważnienia decyzji Citizens United, a sondaże opinii publicznej ujawniają poparcie dla tej propozycji ze strony przeważającej części elektoratów obu partii.
Nawet republikanie nie popierają w tym względzie przywódców swojej partii. Najnowszy sondaż Democracy Corps wykazuje, że 73 proc. zwolenników Partii Republikańskiej odrzuca argumenty przeciw poprawce.
Robert Weissman z Public Citizen przypomina: „Nawet jeśli poprawka nie przejdzie wymaganego progu, to i tak zdobyła poparcie, które jeszcze kilka lat temu było niewyobrażalne. Historia stanęła po stronie zdrowego rozsądku, po stronie rządu sprawowanego przez i dla ludzi. Dzień, w którym Senat zatwierdzi poprawkę o demokracji dla wszystkich czyli 28. Poprawkę do Konstytucji USA nie jest tak odległy”.
Poprawka musi więc zostać zatwierdzona nie tylko po to, by chronić system polityczny w Stanach Zjednoczonych przed korupcją, ale po to, by zapewnić, żeby ogólna orientacja kraju nie była już nigdy uzależniona od niewielkiej grupki bogaczy.
Andrzej Kazimierczak
fot.Peter Foley/EPA