Barack Obama, któremu drogę do prezydentury utorowały w znacznej mierze głosy etnicznych wyborców pokładających w nim nadzieję na przeprowadzenie reformy imigracyjnej, stał się teraz obiektem ich krytyki ze względu na masowe deportacje. W pierwszej połowie kwietnia w szeregu amerykańskich miast odbyły się demonstracje, których uczestnicy domagali się, by prezydent Obama skorzystał ze swoich uprawnień i położył kres deportacjom rozbijającym rodziny.
Tymczasem licznik odmierzający liczbę deportowanych bije nieubłaganie. Ze Stanów Zjednoczonych pod rządami Obamy wydalono już blisko dwa miliony nielegalnych imigrantów, a ich liczba stale rośnie. Nie wiadomo, czy z tego powodu smucić się czy cieszyć.
Amerykanie są po równo podzieleni w ocenie polityki deportacyjnej obecnej administracji. Według sondażu Pew Research Center 45 proc. z nich uważa, że deportacje to „dobra rzecz”, drugie jest odmiennego zdania. Ani Kongres, ani Biały Dom tak na dobrą sprawę nie wie, co robić z 11 milionami nielegalnych imigrantów. Deportacje to dowód, że administracja jednak coś w tej sprawie czyni. Krytycy takiego podejścia twierdzą, że deportacje są nieskuteczne, kosztowne i złe z politycznego punktu widzenia, bo wyborcy, których rodziny deportacje dotknęły, dobrze będą o tym pamiętać przy urnach wyborczych.
Według Pew Hispanic Center około czterech milionów dzieci urodzonych w USA ma co najmniej jednego rodzica przebywającego tu nielegalnie. Gdy przychodzi do deportacji, rodziny są dzielone, bo władze nie patrzą na więzy rodzinne, ale na dokumenty. Ci Amerykanie, którzy są przeciwni pozostawianiu w USA nielegalnych imigrantów, argumentują, nie bez racji, że to oni sami są temu winni, gdyż złamali prawo, pozostając w USA po terminie ważności wizy lub, co gorsze, przedostając się tu przez Rio Grande, co przy okazji dowodzi, że ani rzeka, ani płot graniczny, ani wzmocnione patrole straży granicznej nie są w stanie powstrzymać nielegalnej imigracji. Trudno apelować o współczucie w stosunku do ludzi, którzy złamali prawo.
Ale sami Amerykanie nie są też zupełnie bez winy. Mają ogromne zapotrzebowanie na tanią siłę roboczą i gdy zatrudniają do prac, zwłaszcza tych najcięższych i niskopłatnych, cudzoziemców, skłonnych zaakceptować nawet najgorsze warunki, zapominają o przepisach imigracyjnych i minimalnych płacach. Ci, którzy chcą być w zgodzie z prawem i występują o wizy pracownicze, aby zatrudnić u siebie nisko wykwalifikowanych robotników cudzoziemskich, dowiadują się w Urzędzie Imigracyjnym, że nie mają szans, bo limit tego typu wiz wynosi zaledwie 10 tysięcy rocznie i dotyczy wszystkich krajów.
Większość deportowanych z USA obcokrajowców to, według proimigracyjnej organizacji American Immigration Council, wcale nie groźni przestępcy, jak starają się przekonać amerykańską opinię publiczną przedstawiciele władz imigracyjnych, ale osoby, które dopuściły się stosunkowo drobnych wykroczeń lub nie posiadają na swoim koncie żadnych konfliktów z prawem. Dwie trzecie obcokrajowców deportowanych z USA jest zatrzymywanych na granicy, lub blisko niej. Jedna trzecia w głębi kraju. Do zatrzymań dochodzi wszędzie: w autobusach, na stacjach kolejowych, w domach i w zakładach pracy.
Wojciech Minicz
Reklama