Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 16 listopada 2024 18:31
Reklama KD Market

33 lata temu Tim McCarthy uratował prezydenta Reagana

Gdyby nie on, prezydent Reagan zginąłby z ręki zamachowca. Agent Secret Service zasłonił prezydenta własnym ciałem. Tim McCarthy, obecnie szef policji w Orland Park koło Chicago, doskonale pamięta wydarzenia sprzed dokładnie 33 lat, o których nam opowiada.

/a> Na czarno-białej fotografii archiwalnej, na pierwszym planie agent Secret Service Timothy McCarthy. Po prawej McCarthy obecnie fot.Ron Edmonds/AP/www.orland-park.il.us


30 marca 1981 roku w ciągu niecałych dwóch sekund do prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana oddano sześć strzałów. Zamachowcem był John Hinckley. Prezydent przeżył dzięki swojemu agentowi ochrony – Timowi McCarthy’emu.

Ślepy przypadek czy przeznaczenie?

Pamiętnego dnia o wyjeździe McCarthy’ego w grupie Secret Service zadecydował przypadek. – Prezydent wybierał się do hotelu Hilton w Waszyngtonie na spotkanie ze związkowcami, dlatego pracowało więcej niż zwykle ochroniarzy. Było nas jednak o jednego za dużo. Zbędny agent miał zostać w Białym Domu. Zwróciłem się więc do szefa z prośbą, żebym mógł zostać; miałem na sobie nowy jasny garnitur, a wiedziałem, że samochód, którym jadą w ślad za prezydentem agenci ochrony przeciekał i łatwo było się przemoczyć. Poza tym byłem w tym hotelu już setki razy. Szefowi było wszystko jedno, w związku z czym rzuciliśmy z kolegą monetą. Przegrałem. Pojechałem do Hiltona – opowiada Tim McCarthy.

Dzień wcześniej, w innym hotelu w Waszyngtonie – Park Central, zatrzymał się 25-letni John Hinckley. Młody mężczyzna przedostatni dzień marca rozpoczął jak wielu innych Amerykanów. Zjadł w McDonalds śniadanie i wracając do hotelu, kupił gazetę, w której jego uwagę przykuł artykuł o mającym się odbyć tego dnia spotkaniu Reagana, sprawującego od niespełna dwóch miesięcy urząd prezydenta, ze związkowcami.

List do Jodie

/a> John Hickley Jr. fot.FBI Field Office Washington/Wikipedia


Biorąc prysznic, Hinckley zastanawiał się nad tym, co ma zrobić: pojechać do New Haven w Connecticut, by po raz kolejny podjąć próbę spotkania z Jodie Foster, w której był zakochany, czy udać się do Hiltona. Po namyśle usiadł nad listem do aktorki. Napisał w nim między innymi: „(…) Nie mogę już dłużej czekać, byś zwróciła uwagę na moją osobę. Dlatego proszę cię – popatrz w moje serce i daj mi szansę zdobycia twojej miłości za sprawą historycznego czynu, którego za chwilę dokonam”.

Hinckley zostawił list na hotelowym łóżku, wziął ze sobą rewolwer RG-14, nabity jedną z najcięższych amunicji, kulami o opóźnionym czasie eksplozji, obliczonym na wybuch w ciele ofiary, i ruszył w stronę Hiltona.

Jak ratuje się prezydenta

– Wyszliśmy z prezydentem z hotelu około 13.30. Kierowaliśmy się w stronę opancerzonej limuzyny. Szpaler widzów stał może 10-15 stóp dalej, za barierkami. Z tłumu słychać było okrzyki na cześć Reagana. Pamiętam, że spojrzałem na ludzi i przez chwilę zastanawiałem się, czy prezydent nie zechce do nich podejść. John Hinckley stał wtedy w trzecim rzędzie za barierkami. Szybko jednak zdołał przepchnąć się do przodu i strzelił. Padło sześć strzałów – wspomina dramatyczny moment Tim McCarthy.

Pierwsza z wystrzelonych przez zamachowca kul przeszyła skroń sekretarza prasowego – Jima Brady’ego, druga raniła w kark waszyngtońskiego policjanta Thomasa Delahanty, trzecia uderzyła w budynek naprzeciwko. Czwarty pocisk, wymierzony wprost w głowę prezydenta, odebrał Tim McCarthy. Kula przebiła mu płuco, raniła wątrobę i przeponę.

Hinckley wystrzelił ponownie – tym razem pocisk trafił w prezydencki samochód. Kolejny odbił się od otwartych drzwi limuzyny i rykoszetem trafił w prezydenta, zatrzymując się trzy cale od serca.

Dzięki McCarthy’emu Ronald Reagan stał się pierwszym amerykańskim prezydentem, który przeżył zamach na własne życie.

– Podczas wielu lat szkolenia i ciągłych ćwiczeń przygotowywano mnie dokładnie na wypadek takiego zdarzenia, ale człowiekowi wydaje się, że nigdy go to nie spotka. A jednak zdarzyło się… i to błyskawicznie. Oczywiście moje zachowanie było wyłącznie efektem wypracowanych technik. Instynktowne odruchy są przecież zupełnie inne. Na zapisie wideo widać, że towarzyszący prezydentowi wojskowi i policjanci rzucili się od razu na ziemię, szukając osłony. Nasze przygotowanie w tajnych służbach jest zupełnie inne. Raz w miesiącu tworzymy różne sytuacje, w tym ataków podobnych do omawianego, nagrywamy je na wideo i poddajemy analizie, by agenci wiedzieli, że mają zrobić jedną z dwóch rzeczy: albo zasłonić prezydenta, tak jak ja to zrobiłem, albo pomóc w jego ewakuacji, jak to uczynili po zamachu inni – wyjaśnia nam McCarthy.

Żywa legenda

/a> Archiwalne fotografie z zamachu fot.Ronald Reagan Library


Zamachowiec został natychmiast obezwładniony. Lekarze rozpoczęli walkę o życie czterech rannych osób. Początkowo prezydent przypuszczał, że ma jedynie złamane żebro. Kiedy jednak w drodze do Białego Domu zaczął krwawić, agenci ochrony zadecydowali o zawiezieniu go do szpitala. Na sali operacyjnej Reagan, tuż przed podaniem znieczulenia, zwracając się do stojących koło niego lekarzy, zażartował: „Proszę, powiedzcie mi, że wszyscy jesteście republikanami”. W odpowiedzi usłyszał: „Dziś, panie prezydencie, wszyscy nimi jesteśmy”. Po czterogodzinnej operacji lekarze wyjęli spłaszczoną kulę, która swoim kształtem przypominała dziesięciocentówkę.

Prezydent już w dwanaście dni po ataku opuścił szpital. Agent jego ochrony – Tim McCarthy, aby powrócić do obowiązków służbowych, potrzebował aż czterech miesięcy. W czasie rekonwalescencji, wówczas bohater Ameryki, otrzymał blisko 50 tys. kartek z życzeniami, wśród nich była także kartka wysłana przez rodziców Johna Hinckleya.

– To był z ich strony ładny gest. Nikt przecież nie chce, aby jego dziecko było wplątane w taką historię. Oni nie byli odpowiedzialni za czyn syna, jeżeli naturalnie nie wiedzieli o jego zamiarach. Przypuszczam jednak, że ten gest nie przyszedł im łatwo. Trudno przepraszać za syna, który właśnie postrzelił i ciężko ranił cztery osoby – konstatuje były agent Secret Service.

Najmniej szczęścia spośród rannych miał sekretarz prasowy – Jim Brady, ranny w głowę, został całkowicie sparaliżowany. Mimo tego sprawował swoją funkcję do końca urzędowania administracji Ronalda Reagana.

Prezydent pod kloszem…

Opuszczając szpital, prezydent miał na sobie kamizelkę kuloodporną, bowiem od chwili zamachu w 1981 roku jej noszenie stało się obowiązkowe zarówno dla głowy państwa, jak i dla jego ochrony. W chwili zamachu żaden z agentów nie miał na sobie żadnego zabezpieczenia przed kulami.

Zdaniem Tima McCarthy’ego winę za zamach ponosi wiele osób. – W tamtych czasach ludzie mieli bardzo łatwy dostęp do broni. Tak zresztą jest nadal. O ile dobrze pamiętam, John Hinckley był pod opieką psychiatryczną, a mimo tego i tak był w stanie kupić broń. Po drugie, Secret Service złożyło wcześniej w Białym Domu sugestię, by każda osoba spotykająca się z prezydentem była poddana kontroli przez wykrywacz metalu. W przypadku zgromadzeń na zewnątrz chcieliśmy ogrodzić teren i kolejno wpuszczać ludzi. Jednak Biały Dom był niechętny temu pomysłowi. Wcześniej pracowałem w ochronie prezydenta Cartera i ani jedna, ani druga administracja nie chciały takiego rozwiązania. Argumentowano, że stworzy to atmosferę osaczenia wokół prezydenta sugerującą, ze ktoś chce go zabić. Od 30 marca 1981 roku każdy, kto widzi się z prezydentem Stanów Zjednoczonych, czy to w Waszyngtonie, czy w Polsce, czy gdziekolwiek indziej na świecie, przechodzi wcześniejszą dokładną kontrolę – opowiada Tim McCarthy.

…ale nie zamachowiec

John Hinckley stanął przed sądem w maju 1982 roku. Po trwającej siedem tygodni rozprawie został uniewinniony ze względu na niepoczytalność czynów.

Skierowano go do zamkniętego zakładu psychiatrycznego św. Elżbiety w Waszyngtonie. Już w 1986 roku pozwolono mu na krótka wizytę u rodziców. Późniejsze 12-tygodniowe przepustki cofnięto po wykryciu korespondencji prowadzonej z Charlesem Mansonem, dowodzącej obsesji na punkcie pracującej w szpitalu farmaceutki. Obsesji podobnej do szaleńczej fascynacji Jodie Foster, zapoczątkowanej obejrzeniem filmu „Taksówkarz”. Od czerwca 2009 roku, dzięki decyzji sądu federalnego, Hinckley może wizytować przez dziewięć dni w miesiącu swoją matkę; pozwolono mu również na zrobienie prawa jazdy.

Za plecami prezydenta

Tim McCarthy służył jako agent Secret Service do października 1993 roku. Rok później objął stanowisko komendanta policji w Orland Park w stanie Illinois, gdzie pracuje do dziś. Z perspektywy czasu uważa, że nie dokonał niczego nadzwyczajnego.

– Misją tajnych służb jest to, aby prezydenta można było pozbawić pełnienia funkcji jedynie przez głosowanie, a nie na skutek odebrania mu życia przez jakiegoś szaleńca. Jeżeli zaakceptuje się tę misję, to trzeba umieć żyć ze świadomością, że w razie potrzeby trzeba poświęcić własne życie.

Zanim staną za plecami prezydenta, agenci Secret Service trafiają na 9-tygodniowe szkolenie w Glynco w stanie Georgia. Pierwszy etap przygotowania jest czysto teoretyczny, obejmuje prawo karne oraz techniki dochodzeniowe. Kolejne, 11-tygodniowe szkolenie, to ćwiczenia z zakresu używania broni palnej oraz testy sprawnościowe, szkolenie z ratownictwa morskiego i powietrznego, a także poznawanie technik obronnych. Jednak dopiero po 6-8 latach pracy w oddziałach służb, które na co dzień zajmują się wykrywaniem przestępstw walutowych, najlepsi trafiają do ochrony, gdzie zostają maksymalnie do pięciu lat.

Cienie najważniejszych

Secret Service powołano do życia w 1865 roku jako odział ministerstwa skarbu. Miał się zajmować wyłącznie przestępstwami finansowymi. Jednak po zabójstwie prezydenta Williama McKinleya w 1901 roku rolę tajnych służb poszerzono o ochronę głowy państwa, wiceprezydenta, ich małżonek oraz dzieci, a także wizytujących USA przedstawicieli innych państw. Po zabójstwie Roberta F. Kennedy’ego ochronę przyznano także kandydatom na prezydenta.

Od 1997 roku, zgodnie z ustawą przyjętą przez Kongres, Secret Service zapewnia dożywotnią ochronę byłym prezydentom wybranym przed 1 stycznia 1997 roku, zaś urzędującym po tej dacie tylko do 10 lat po zakończeniu sprawowania funkcji.

Małgorzata Błaszczuk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama