Więcej przejrzystości i kontroli, ale w samych programach inwigilacji nie ma fundamentalnych zmian - ocenili eksperci Brookings reformę programów inwigilacji ogłoszoną przez Baracka Obamę. Przemówienie odebrali jako poparcie dla zbierania danych przez wywiad.
Prezydent Obama "położył nacisk na przejrzystość i kontrolę, ale nie ma fundamentalnych zmian w programach; w znacznym stopniu pozostają niezmienione" - ocenił główny ekspert ds. wywiadu Brookings Institution Bruce Riedel, który przez 30 lat pracował w CIA. Zwrócił uwagę, że ogłoszone przez Obamę zmiany to "to dopiero pierwszy krok" i jak wiele z nich zostanie rzeczywiście wdrożonych zależeć będzie m.in. od woli Kongresu.
Także inny ekspert Brookings Benjamin Wittes ocenił, że długo wyczekiwane, wygłoszone w piątek przez Obamę przemówienie na temat reformy programów inwigilacyjnych prowadzonych przez wywiad USA "było zaskakująco silnym poparciem dla zbierania danych jako takich" i działalności wywiadu USA.
Analitycy zwracają uwagę, że Obama był "pod wielką presją" nie tylko liberalnych Demokratów, ale też panelu niezależnych ekspertów, którzy zarekomendowali mu daleko idące zmiany w programach tak aby zapewnić, że nie dojdzie do dalszych nadużyć i naruszania prywatności obywateli. Zdaniem Wittesa prezydent tej presji nie uległ, co nie było wcale pewne. Riedel za znaczący uznał fakt, że Obama w przemówieniu kilkakrotnie razy powtarzał, że "nie ma dowodów, że Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) dopuściła się jakichś nadużyć".
Zapowiedziana reforma to odpowiedź na burzę, jaką wywołały ujawniane stopniowo od pół roku przez byłego konsultanta wywiadu USA Edwarda Snowdena informacje o tym, że NSA zbiera na masową skalę dane o rozmowach telefonicznych i aktywności w internecie zarówno obywateli USA, jak i obcokrajowców, w tym przywódców państw sojuszniczych. Oburzenie wyrażali nie tylko obrońcy praw obywatelskich i inwigilowane rządy europejskie. Już dwóch federalnych sędziów oskarżyło NSA o naruszenie zapisów amerykańskiej konstytucji.
Obama zapowiedział m.in. zmiany w budzącym największe kontrowersje programie masowego zbierania metadanych połączeń telefonicznych Amerykanów (czyli informacji o tym między jakimi numerami, gdzie, kiedy i jak długo prowadzona była rozmowa). Te dane mają być dalej zbierane, ale dostęp do nich dla analityków wywiadu ma być ograniczony m.in. wymogiem uzyskania każdorazowego nakazu sądu.
Panel ekspertów zarekomendował Obamie, by dane przechowywały firmy telekomunikacyjne, lub inna strona trzecia, a nie jak obecnie NSA.
Zgodnie z decyzją Obamy przez najbliższe dwa miesiące bazy metadanych pozostaną w NSA. W tym czasie, we współpracy z prokuratorem generalnym, szefem wywiadu USA i po konsultacjach z Kongresem ma zostać wypracowane "alternatywne" rozwiązanie.
"Nie wiem, czy w 60 dni da się znaleźć rozwiązanie, czy będzie jakaś chętna i zdolna do tego zadania jednostka" - powiedział Riedel. "Łatwo powiedzieć, ale trudno wykonać" - zgodził się z nim Wittes komentując propozycję o przeniesieniu miejsca gromadzenia danych.
Za trudne do przeprowadzenia w praktyce Wittes ocenił też zapowiedź Obamy "zwiększenia ochrony dla obcokrajowców" w ramach innego programu wywiadowczego, który umożliwia inwigilację komunikacji elektronicznej cudzoziemców przebywających poza USA, jeśli ma to kluczowe znaczenie dla zapewnienia bezpieczeństwa Ameryki.
"Po raz pierwszy przyznajemy, że obcokrajowcy mają prawo do prywatności w ramach zbierania danych poza USA" - powiedział Wittes. To bardzo znaczące na poziomie symbolicznym, ale nie praktycznym - dodał.
A już za "kompletne zwycięstwo służb" Wittes uznał decyzję Obamy, by nie zmieniać zasad dotyczących wydawania przez agentów federalnych, tzw. listów bezpieczeństwa narodowego (national security letters), na podstawie których uzyskują oni od prywatnych firm, np. banków czy operatorów telefonicznych, informacje o klientach. Wbrew rekomendacjom ekspertów, te listy nadal będą wydawane bez aprobaty sądu.
Obama zapewnił też w piątek, że "USA nie będą więcej "monitorować komunikacji szefów państw i rządów naszych przyjaciół i sojuszników". Lista tych przywódców, ani kryteria uznawania przez USA innych państw za zaprzyjaźnione, nie została zaprezentowane, ale źródła w Białym Domu ujawniły, że chodzi o "kilkudziesięciu przywódców".
„Zapewne wielu różnych przywódców będzie się zastanawiać, czy należą do kategorii przyjaciół czy nie" - zauważył Riedel.
Z Waszyngtonu Inga Czerny (PAP)
Reklama