Kryzys finansowy i gospodarczy, jaki owładnął Amerykę pod koniec 2009 roku, nazywany bywa Wielką Recesją, co ma odróżnić te ciężkie czasy od prawdziwej katastrofy, jaką była tzw. Wielka Depresja w latach 30. ubiegłego stulecia. Różnice, i to bardzo istotne, rzeczywiście są, ale istnieją również zaskakujące podobieństwa, z których można wysnuć całkiem trafne dziś wnioski.
Tak jak przed ponad 80 laty, psy wieszane są dziś na bankach, bankierach, wielkiej finansjerze i równie wielkich koncernach. W czasach Wielkiej Depresji te ostatnie niewiele ucierpiały, podczas gdy tysiące małych firm przestało istnieć – dokładnie tak jak teraz. Skąd ta dysproporcja? Jej geneza jest taka sama jak w czasach Wielkiej Depresji: duże firmy mogą bez trudu pozbyć się wielu pracowników, zastępując ich większą wydajnością pracy wynikającą z zastosowania nowych rozwiązań technologicznych.
Dziś, tak jak wtedy, ludzie masowo tracą domy i zatrudnienie. I choć skali tego zjawiska nie można porównać do kataklizmu sprzed lat, niewątpliwie daje się ono ostro we znaki i jest katalizatorem przedłużającego się marazmu ekonomicznego, który z pewnością będzie nam towarzyszyć jeszcze przez kilka lat.
Gdy doszło do katastrofalnego krachu na giełdzie w latach 20. ubiegłego stulecia, ówczesny prezydent Herbert Hoover zachowywał się nieporadnie, wręcz biernie. Jego polityczna filozofia zakładała, iż wszystko jakoś samo się ułoży i wyprostuje, bez konieczności zastosowania jakiejkolwiek interwencji rządu federalnego. Stało się inaczej – kryzys gwałtownie się pogłębiał, doprowadzając kraj do niemal całkowitego załamania gospodarczego.
Następca Hoovera, Franklin D. Roosevelt, przyjął diametralnie odmienna taktykę. Uważał, że rząd musi zdecydowanie działać, tworzyć jak tylko się da nowe miejsca pracy, nawet jeśli odbywać się to miało za cenę rosnącego deficytu budżetowego. Wprowadził ostre regulacje bankowości i w roku 1932 doprowadził do stabilizacji sytuacji w kraju. Niestety w roku 1937 doszło do ponownego załamania ekonomicznego z chwilą, gdy Roosevelt uległ licznym naciskom politycznym i zaczął usilnie dążyć do pospiesznej eliminacji deficytu na drodze przeróżnych cięć i ograniczeń inwestycyjnych.
Nasza dzisiejsza sytuacja jest bardzo podobna do tej z 1937 roku. W Waszyngtonie toczy się dyskusja o tym, czy należy stosować brutalną politykę ograniczania wszelkich możliwych wydatków, czy też konieczna jest ostrożność, w ramach której cięcia budżetowe połączone miałyby być z podwyżkami niektórych podatków oraz z dalszymi federalnymi inwestycjami. Cięcia budżetowe zawsze wyglądają atrakcyjnie na papierze i w politycznych programach, ale jeszcze nigdy w historii USA nie przyniosły spodziewanych rezultatów wtedy, gdy były stosowane w czasach recesji.
Najbardziej niepokojące jest to, że w Waszyngtonie nikt na serio nie wyciąga żadnych wniosków z historii. Dyskusja o tym, co i jak robić dalej uwikłana jest w kontekst zniewalającej polaryzacji politycznej, z której absolutnie nic nie wynika, bo wyniknąć nie może. Jedni chcą całkowitego poniechania jakichkolwiek dalszych inwestycji i drastycznego obniżenia podatków, inni natomiast domagają się jakiegoś nowego, wielkiego programu rządowego, na miarę „New Deal” prezydenta Roosevelta. Jednak żadna z tych pozycji nie zostanie przez Kongres i prezydenta zatwierdzona, o czym obie strony doskonale wiedzą. A czas płynie….
Reklama