Biorąc pod uwagę doświadczenie wojenne, jaki jest Pana stosunek do wojen toczonych obecnie w Afganistanie i w Iraku? Każda woja jest niepotrzebna. To są sprawy polityczne, na które my nie mamy wpływu.
Stał się Pan pacyfistą? Nie. Zawsze należy walczyć o honor, o kraj. Jeżeli przywódcy uważają, że coś zagraża bezpieczeństwu danego kraju uważam, że wszyscy powinni stanąć w jego obronie. Inna sprawa, jeśli zaczynamy szukać pretekstów do wywołania wojny, temu jestem przeciwny. Nonsens. Na wojnie giną biedni ludzie. Najbogatsi i mający władzę nie giną. Uciekają. Rozmawiała Barbara Woskowski, Chicago *Bronisław Wolak został odznaczony za udział w wojnie w Wietnamie medalami: „Za służbę w obronie narodu” (National Defense Service Medal), „Za służbę w Wietnamie” (Vietnam Service Medal), „Za kampanię w Wietnamie” (Vietnam Campaign Medal) oraz wstęgą za czynny udział w walce (Combat Action Ribbon). Copyright ©2010 4NEWSMEDIA. Wszelkie prawa zastrzeżone.Czuję się oszukany, nie obchodzę Dnia Weterana
'- Wykreśliłem wojnę z mojego pamiętnika. Nie będę świętować, ponieważ rząd zlekceważył weteranów wojny w Wietnamie, wobec tego ja lekceważę rząd nie biorąc udziału w różnego rodzaju obchodach tego święta - mówi w rozmowie z Barbarą Woskowski, weteran wojny w Wietnamie, kapral Bronisław Wolak, późniejszy członek Kompanii Honorowej Białego Domu za czasów prezydenta Nixona.
Barbara Woskowski: Rozmawiamy w Dzień Weterana; w jaki sposób uczci Pan to święto?
- 11/10/2013 11:00 PM
- Wykreśliłem wojnę z mojego pamiętnika. Nie będę świętować, ponieważ rząd zlekceważył weteranów wojny w Wietnamie, wobec tego ja lekceważę rząd nie biorąc udziału w różnego rodzaju obchodach tego święta - mówi w rozmowie z Barbarą Woskowski, weteran wojny w Wietnamie, kapral Bronisław Wolak, późniejszy członek Kompanii Honorowej Białego Domu za czasów prezydenta Nixona.
Barbara Woskowski: Rozmawiamy w Dzień Weterana; w jaki sposób uczci Pan to święto?
Bronisław Wolak: Nie będę świętował, ten dzień, jak każdy powszedni, spędzam w pracy.
Czy mam rozumieć, że ten dzień nie jest dla Pana ważny?
Dla mnie nie jest to szczególny dzień, nie jestem aż tak zaciętym patriotą, żeby zakładać mundur, medale i paradować. Tak jak to, że wierzę w Boga nie znaczy, że biegam do kościoła codziennie, mogę pomodlić się w domu. Będąc patriotą, mogę oglądając relacje z różnego rodzaju parad, pić piwo przed telewizorem. Wiem, że większość uczestników wojny indochińskiej zapisuje się do organizacji (VFW) maszerują w mundurach, zakładają odznaczenia i całe życie to pamiętają, żyją przeszłością. Ja wykreśliłem wojnę z mojego pamiętnika. Nie będę świętować, ponieważ rząd zlekceważył weteranów wojny w Wietnamie, wobec tego ja lekceważę rząd nie biorąc udziału w różnego rodzaju obchodach tego święta. Rząd nie dba o weteranów, nie robią tego, co obiecali, na przykład nie dają ubezpieczenia zdrowotnego, które nadal sam muszę sobie opłacać. Opieka nad nami nie jest odpowiednia w stosunku do naszego poświęcenia dla kraju. Moje dzieci i wnuki nigdy nie będą służyły w armii amerykańskiej, ponieważ mnie oszukano.
Odwiedza Pan pomnik weteranów?
Nie.
A kolegów z frontu, odwiedza Pan na cmentarzu?
Nie, moi koledzy pochowani są na całym świecie i w różnych częściach Ameryki. Wielu moich kolegów zginęło. Cały mój pluton został rozstrzelany, kiedy ja leżałem w szpitalu chory na malarię.
Jak dużo Polaków było na froncie w Wietnamie?
W moim plutonie, było ich bardzo dużo, może nawet 70 proc., tylko jeden z nich nie miał obywatelstwa, był prosto z Polski, reszta była Polakami z drugiego pokolenia, wielu miało polskie nazwiska.
Czym było dla Pana wstąpienie do amerykańskiej armii?
Dla mnie to był ogromny zaszczyt i byłem dumny z tego, że mogę być żołnierzem.
Jak Pan trafił do wojska?
Do Stanów przyjechałem do taty, kiedy byłem 18-letnim chłopakiem. Od razu zarejestrowałem się w komisji wojskowej, zostałem zakwalifikowany jako zdolny do służby wojskowej. Po roku dostałem wezwanie do wojska. Nie wiedziałem co robić. Moją decyzję omawiałem z wieloma ludźmi. Mogłem wrócić do Polski. Do Ameryki nie przyjechałem na zarobek, tylko żeby spotkać się z ojcem i zwiedzić Amerykę. Niedługo po moim przyjeździe tata zmarł, musiałem zarobić, żeby spłacić koszty pogrzebu. Zdecydowałem się wstąpić do wojska.
Wojsko było Pana młodzieńczym marzeniem?
Nie, wojsko nie było moim marzeniem. Ale kiedy już tam trafiłem, bo tak potoczyło się moje życie, zostałem przydzielony do marines (United States Marine Corps - Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych- przyp. red.).Chciałem bardzo iść do lotnictwa, tak się jednak nie stało. Chciałem ich oszukać i dostać się mimo wszystko do lotnictwa, też się nie udało. Ostatecznie zostałem w marines.
Czy jako amerykański żołnierz z polskim rodowodem miał Pan poczucie walki za obcą ojczyznę?
Tak. Nie miałem wówczas wyboru. 90 proc. marines pełni służbę w ambasadach amerykańskich na całym świecie, chroni prezydenta. Mnie wysłano na wojnę. Jeśli zaczyna się wojna, pierwsi na front wysłani są właśnie żołnierze marines, to oni są najlepiej wyszkoleni i najmłodsi, a jednocześnie najgłupsi, a przez to też najodważniejsi. Nie zadają sobie sprawy z zagrożenia. Dzisiaj na pewno zdezerterowałbym, tak jak zrobili moi znajomi, uciekli do Kanady, a później wrócili do Stanów. Nie zdecydowałbym się pójść na wojnę po raz kolejny.
Utrzymuje Pan kontakty z kolegami, z którymi był Pan na wojnie?
Nie, ale często zdarzało się, że spotykałem innych żołnierzy na drodze, większość z nas ma rejestracje mówiące o uczestnictwie w wojnie. Rozmawiamy na CB radiu, dogadujemy się, w której jednostce służyliśmy itp. Właśnie w takich sytuacjach czuje się wspólnotę weteranów. Kiedyś spotkałem człowieka, którego szkoliłem w Wietnamie. Był oficerem z południowego Wietnamu, teraz ma stacje benzynową w San Jose, zatrzymałem się tam, żeby zatankować i on mnie poznał. Na początku rozmowy nie mogłem go skojarzyć, zapytał czy pamiętam, jak byłem w jego wiosce i trenowałem go przygotowując do obrony mostu i wtedy dopiero przypomniałem sobie jego twarz. Bardzo serdecznie mnie zapraszał, chciał ugościć, cieszył się, że po tylu latach spotkał kogoś stamtąd.
Ma Pan żal, że wówczas nie witano tak żołnierzy, jak obecnie, tych wracających z Iraku czy Afganistanu?
Nam nie brakowało honorów, z jakimi witani są współcześni bohaterowie, mieliśmy żal do ludzi, że oskarżali nas o rzeczy, których nie robiliśmy, robiły to jednostki. Oskarżano nas, że strzelaliśmy do cywilów, gwałciliśmy kobiety. To jest nieprawda! Jak w każdej społeczności są wyjątki i wariatów nie brakuje na świecie, również wśród żołnierzy, a szczególnie na wojnie. Nie można generalizować czy oczerniać tylko dlatego, że żołnierz był barbarzyńcą, on pełnił swoją funkcję, wypełniał obowiązki i rozkazy. Wykonywał swój zawód.
Czy po powrocie z wojny do kraju mieliście pomoc psychologiczną?
Nie, nic takiego nikt nam nie zapewnił. Z wojny wraca się innym człowiekiem. Wielu nie wytrzymuje takich przeżyć.
Jak potoczyło się później Pana życie zawodowe?
Trzy miesiące po powrocie z Wietnamu rozpocząłem pracę w Białym Domu w kompanii reprezentacyjnej Białego Domu, przy prezydencie Nixonie. Przez kolejne trzy miesiące mieszkałem w Waszyngtonie. Pan prezydent był normalnym równym człowiekiem, jak każdy, dopóki nie wplątał się w aferę Watergate.
Reklama