Jednak to było przed rokiem. Niedawno pod Kapitolem w Waszyngtonie odbył się wiec "herbaciarzy", w czasie którego pod adresem Rubio rzucano kwiecistymi bukietami wyzwisk typu "zdrajca, "kłamca", "tchórz", itd. Na mównicę wychodzili od czasu do czasu co bardziej stuknięci członkowie Kongresu, na czele z Michele Bachmann, która na szczęście dla Ameryki przechodzi na w niczym niezasłużoną emeryturę. Tak, to ta sama Bachmann, która w swoim czasie wyraziła pogląd, iż nie ma żadnych dowodów na to, że dwutlenek węgla jest szkodliwym dla człowieka gazem i która przypisała nestorom amerykańskiego państwa (Franklin, Jefferson, etc.) "walkę z niewolnictwem". Pani Bachmann nie zostawiła na byłym "gieroju" z Florydy suchej nitki, sugerując, że jego polityczna kariera zmierza dokładnie tam gdzie jej – do nikąd.
Skąd ta dramatyczna zmiana w szeregach dawnych herbacianych wielbicieli Rubio? Czyżby jakiś skandal na tle seksualnym? A może okazało się, iż Marco jest nielegalnym imigrantem urodzonym w Belize i ma troje nieślubnych dzieci rozsianych po całych Karaibach?
Nic podobnego. Z pozycji czysto moralnych nie można się do senatora przyczepić, przynajmniej na razie. Jego upadek w oczach byłych fanów wynika z tego, że Rubio popiera – o zgrozo – proponowaną w Waszyngtonie reformę imigracyjną, na mocy której miliony nielegalnych mieszkańców USA mają dostać szansę legalizacji pobytu i uzyskania w dalekiej przyszłości obywatelstwa (nie mówiąc już o tym, że na mocy tej samej ustawy Polacy być może wreszcie będą mogli przyjeżdżać do USA bez wiz).
Dla herbaciarzy ustawa ta jest wstępem do totalnej apokalipsy, zapewne dlatego, że w ten sposób przybędzie kilka milinów nowych wyborców, którzy zwykle na ludzi takich jak Rubio i Bachmann nie głosują. Szermuje się argumentami, że legalizacja pobytu aż tylu ludzi będzie bardzo kosztowna i niczego nie zmieni jeśli chodzi o dalszy masowy napływ "nielegalnych" przez południową granicę. Do pewnego stopnia jest to zapewne prawda, ale jeszcze bardziej oczywistą prawdą jest to, że sprzeciw wobec kompromisowej ustawy, wynegocjowanej w trakcie wielomiesięcznych negocjacji w Kongresie, ma podłoże czysto polityczne. Herbaciarze nie tylko nie chcą dodatkowych "lewaków" w roli wyborców, ale nie znoszą też myśli o tym, że w Waszyngtonie coś może zostać zatwierdzone ma mocy dwupartyjnego poparcia. A już zupełnie nie do przyjęcia jest myśl o tym, że zatwierdzenie tej ustawy mogłoby zostać zapisane w bilansie administracji Obamy w kolumnie "Sukcesy".
Dalsze losy reform prawa imigracyjnego pozostają dość niepewne. Pierwsze ofiary tego cyrku już jednak są. Marco Rubio jest jedną z nich.
Andrzej Heyduk