O problemach imigracyjnych nikt nie chciał mówić, gdyż uznano, że są to sprawy politycznie śliskie, czyli niebezpieczne. Teraz jest odwrotnie – republikanie, zbulwersowani rozmiarami porażki wyborczej wśród Latynosów, zdają się uważać, że o imigracji należy koniecznie mówić, by nie znaleźć się na politycznej bocznicy. Natomiast demokraci zawsze coś tam na ten temat przebąkiwali, ale zawsze przeszkadzały im inne sprawy. Teraz już nie przeszkadzają. Wynik jest taki, że ostatnio pojawiły się niepotwierdzone informacje o tym, że uzgodniono, w sposób ponadpartyjny (!), ogólne ramy nowej ustawy imigracyjnej i że może ona stać się przedmiotem dyskusji w Kongresie już za kilka miesięcy. Jeśli tak się rzeczywiście stanie, będzie to kolejne potwierdzenie tego, że nawet w amerykańskiej polityce cuda czasami się zdarzają. Jednym z najbardziej kontrowersyjnych aspektów tej nowej ustawy mają być postanowienia o tym, czy przebywającym obecnie w kraju „nielegalnym” otworzy się droga do uzyskania amerykańskiego obywatelstwa. Jest to z pewnością ważne, ale nie aż tak, jakby się mogło zdawać. Ci, którzy dostają obecnie „zielone karty” w coraz mniejszej liczbie decydują się na składanie podań o przyznanie obywatelstwa, a powód jest prosty, bo finansowy. Gdy w roku 1988 sam składałem takie podanie, musiałem uiścić opłatę, która wtedy wynosiła nieco ponad 100 dolarów. 10 lat później ta sama opłata została podwyższona do 225 dolarów, a w ciągu następnych 14 lat potroiła się i dziś wynosi 680 dolarów. Jest to suma dość niebotyczna, biorąc pod uwagę fakt, że chodzi tu o wysłanie do Departamentu Stanu paru papierów oraz poddanie się tzw. „badaniu biometrycznemu”. Na domiar złego, jeśli podanie zostanie z jakichkolwiek powodów odrzucone, pieniądze bezpowrotnie przepadają. Nie jest dla nikogo tajemnicą to, że ludzie ubiegający się o przyznanie obywatelstwa USA zwykle nie są bogaczami, a często mają bardzo skromne dochody. Rodzina 4-osobowa musi zapłacić za swoje podania ponad 2500 dolarów. Jak wyliczył burmistrz Chicago Rahm Emmanuel, który słusznie uważa, że coś w strukturze tych opłat powinno się szybko zmienić, ludzie pracujący za tzw. minimalną stawkę federalną musieliby na to przeznaczyć 2-miesięczne zarobki. Szacuje się, że w USA mieszka obecnie ok. 8 milionów „stałych rezydentów”, czyli ludzi posiadających „zieloną kartę”, ale nie obywatelstwo. W ostatnich latach tylko bardzo niewielki procent z nich zdecydował się na złożenie podania o naturalizację. Można oczywiście spekulować, że część z nich po prostu nie chce obywatelstwa. Jednak o wiele bardziej prawdopodobne jest to, iż wielu z tych ludzi po prostu nie stać na wszczęcie procedury naturalizacji, która – w przeciwieństwie do karty stałego pobytu – wymaga też zdania egzaminu z języka angielskiego oraz historii kraju. Opłaty wzrosły dramatycznie głównie po to, by zasilić kasę Departamentu Stanu. Jednak efekt jest odwrotny od zamierzonego. Liczba chętnych na obywatelstwo tak mocno spadła, że dochody z tego wszystkiego są mniej więcej takie same jak przed laty, za to Ameryka traci potencjalnych nowych wyborców. To, że fakt ten jeszcze nie zainteresował polityków też jest cudem, tyle że negatywnym. Andrzej Heyduk
Ameryka od środka
Reklama