Ameryka od środka
Niedawno minęła smutna rocznica rozpoczęcia wojny w Iraku, która trwała 9 lat i pochłonęła ogromne sumy pieniędzy, nie mówiąc już o tym, że z tego arabskiego kraju przywieziono w sumie do USA ponad 5 tysięcy trumien z młodymi Amerykanami. Mimo totalnego bezsensu tego przedsięwzięcia, którego rezultatem jest kraj niezwykle mało stabilny i targany sekciarskimi konfliktami, dziś nadal istnieją w Ameryce siły, które chcą nowych wojen.
Często mówi się na przykład o konieczności „interwencji” w Iranie, który zagraża rzekomo już teraz istnieniu Izraela i może „zaszkodzić” interesom USA. Senator McCain, weteran wojny wietnamskiej i niezniszczalny miłośnik każdego niemal konfliktu zbrojnego, od wielu miesięcy sugeruje, że Biały Dom winien zdecydować się na wojnę w Syrii, a jeśli już nie na wojnę, to choćby na zbrojenie rebeliantów wszelkiej maści. Natomiast Pentagon oraz Biały Dom na tyle serio biorą żałosne pogróżki kolejnego przedstawiciela koreańskiej dynastii komunistycznych kurdupli, że wzmocniony został system nuklearnej obrony przeciwrakietowej wzdłuż zachodnich wybrzeży kraju.
Zastanówmy się przez chwilę nad istotą gróźb ze strony Kim Dżong Una, który ostatnio zwrócił uwagę na fakt, że jego rakiety są w stanie razić amerykańskie bazy wojskowe w Guam i Japonii. Może i są, choć równie prawdopodobne jest to, że te postsowieckie zabytki runą gdzieś po drodze do morza.
Czy jednak naprawdę istnieje realna możliwość, że koreański zamordysta nagle przypuści atak na amerykańskie bazy wojskowe? Co by o nim nie powiedzieć, nie jest typem samobójcy opasanego dynamitem. Woli raczej oglądać zmagania ligi NBA, popijać francuski koniak i zastanawiać się w przerwach między partyjnymi imprezami, dlaczego tak liczni jego rodacy umierają codziennie z głodu. Jest to zatem facet, który z pewnością doskonale wie, że nagłe zabicie sporej liczby amerykańskich żołnierzy znaczyłoby szybki i nieodwracalny kres wszystkich tych przyjemności. Owszem, może Kim byłby w stanie się cieszyć przez kilkanaście minut swoim sukcesem, ale zaraz potem nawet schron przeciwatomowy za bardzo mu by nie pomógł.
Nie ma większych wątpliwości co do tego, że jego nieustanne potrząsanie nuklearną szabelką to pic na wodę i fotomontaż, a głównym celem tego rodzaju poczynań jest wymuszenie na Zachodzie jakichś ustępstw lub nowych negocjacji. Robili to zresztą ze sporym powodzeniem jego poprzednicy.
Mimo tych oczywistości, które w równym stopniu dotyczą irańskiego kacyka w marynarce bez krawata, bębnienie o konieczności nowych wojen bywa w USA ogłuszające. Dick Cheney, który zapewne nadal przebywa w swoim „bezpiecznym i tajnym miejscu”, powiedział w wywiadzie na okoliczność irackiej rocznicy, że gdyby dziś musiałby podejmować decyzję o tym, czy ruszać na Bagdad czy też, ani przez chwilę by się nie zawahał i zrobiłby dokładnie to samo co przed 10 laty. Budujące jest w tej wypowiedzi wyłącznie to, że przywiązanie do bzdury potrafi przetrwać upływ czasu i bieżące realia.
Mogę się założyć, że do końca drugiej kadencji Obamy żadnej nowej wojny zaczepnej (nie mylić z obronną, która jest niemal zawsze uzasadniona) ze strony Ameryki nie będzie. Poza wąską czeredą jastrzębich czubków, którzy na szczęście na razie nie mają na nic wpływu, absolutnie nikt tego nie chce.
Andrzej Heyduk