Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
niedziela, 24 listopada 2024 17:34
Reklama KD Market

Wizowa bariera


Ameryka od środka



Jak można się było spodziewać, zarówno w Senacie jak i w Białym Domu nagle pojawiły się propozycje reform imigracyjnych, których zasadniczym celem jest zalegalizowanie w taki czy inny sposób pobytu w USA ponad 11 milionów osób, które przebywają w kraju “bez papierów”. Szczególnie znamienne jest nieoczekiwane zainteresowanie tą tematyką senackich republikanów, którzy przez całe lata o reformach tego rodzaju nie chcieli słyszeć. Jak jednak pokazały ostatnie wybory prezydenckie, mniejszość latynoska stała się w USA niezwykle wpływowa, a demografia sugeruje, iż za cztery lata wpływy te jeszcze bardziej wzrosną. Tymczasem poparcie dla prawicy w tej grupie społecznej pozostaje alarmująco znikome.


 


Nikt nie wie, czy nagłe wskrzeszenie dyskusji o reformach imigracyjnych doprowadzi do zatwierdzenia jakiejkolwiek uchwały. Jak zwykle w tego rodzaju przypadkach mowa jest nie tylko o “drodze do legalizacji pobytu”, ale również o “dalszym umacnianiu bezpieczeństwa granic”, choć nikt dokładnie nie wie, co ten termin znaczy. Niestety ponownie nikt nie dyskutuje o innej pięcie achillesowej amerykańskiego prawa imigracyjnego, a mianowicie o polityce wizowej.


 


Jak powszechnie wiadomo, problem nielegalnych imigrantów wiąże się przede wszystkim z napływem do USA tysięcy Meksykanów. Większość z nich to ludzie biedni, szukający na północy lepszych zarobków. Są jednak również tacy mieszkańcy Ameryki Łacińskiej i znacznych obszarów Azji, którzy z chęcią najpierw uzyskaliby wizę wjazdową, by do Ameryki przybyć całkiem legalnie i ubiegać się o prawo do stałego pobytu. Problem w tym, że nie mogą, bo wizy nie dostaną, a raczej dostaną, ale po odczekaniu wielu lat w kolejce.


 


Wynika to z faktu, że począwszy od roku 1965 obowiązuje zasada, iż na każdy kraj świata nałożony jest dokładnie ten sam limit wydawanych rocznie wiz imigracyjnych, a więc takich, które prowadzą potem do uzyskania “zielonej karty”. Rocznie przyjmuje się w każdym kraju dokładnie 25620 chętnych do pozostania w USA na stałe. Wynika stąd, że taki właśnie limit obowiązuje zarówno Chiny, jak i Nową Zelandię, nie mówiąc już o Meksyku. Prowadzi to do przedziwnych paradoksów. Ktoś, kto chce wyemigrować na stałe do USA z Nowej Zelandii może to zrobić niemal natychmiast, ale ludzie ubiegający się o takie wizy w Meksyku, Indiach, czy Chinach muszą na nie czekać latami, a czasami dekadami, ponieważ chętnych jest tam znacznie więcej, choćby z powodu ogólnej liczby mieszkańców danego kraju.


 


Faktem jest to, że przepisy ustanowione w 1965 roku są o tyle “postępowe”, że wyeliminowały wcześniej stosowane zasady, na mocy których emigracja do USA z Azji była w ogóle niemożliwa, a preferencyjnie traktowani byli mieszkańcy Europy Zachodniej. Jednak dziś ten sam limit wiz imigracyjnych dla każdego kraju świata jest przykładem dość ułomnego egalitaryzmu, który powoduje, iż “przemysł” przemycania ludzi do USA kwitnie.


 


Od czasu do czasu pojawiają się nieśmiałe propozycje wprowadzenia zmian w limitowaniu wiz na stały pobyt w USA, ale jeszcze żadna z tych propozycji nie doczekała się rzetelnej dyskusji w Kongresie. Zresztą Waszyngton od kilku dziesięcioleci patrzy na tę problematykę z zastanawiającą tchórzliwością. Jest to temat “śliski” politycznie, a obecna dyskusja o reformach jest wynikiem strachu przed biernością w obliczu coraz natarczywiej działających Latynosów.


 


Tymczasem w pewnym bardzo ogólnym sensie sprawa jest dość prosta. Stany Zjednoczone winny przychylnie patrzeć na wszystkich tych potencjalnych stałych imigrantów, którzy wykazują się odpowiednimi zdolnościami lub kwalifikacjami i chcieliby tu pracować z pożytkiem dla wszystkich. To, z jakiego są kraju nie powinno mieć żadnego znaczenia.


 


Andrzej Heyduk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama