Ameryka od środka
Kompromis osiągnięty w ostatniej chwili w Kongresie w sprawie tzw. “fiscal cliff” jest typowy: nikogo nie zadowala. Jedni twierdzą, że prezydent Obama był zbyt ugodowy i poszedł na zbyt duże ustępstwa, inni zaś przekonani są o tym, że republikanie kompletnie skapitulowali i zgodzili się na podwyżkę podatków sprzeczną z ich pierwotnymi deklaracjami. Jednak w rzeczywistości absolutnie wszyscy przegrali, łącznie ze zwykłymi podatnikami. Podpisane ostatecznie porozumienie niczego nie załatwia, a jedynie opóźnia dalsze, jeszcze ostrzejsze konfrontacje, np. w sprawie górnego pułapu kredytowego rządu federalnego oraz budżetu narodowego. I nawet nikt nie zauważył, że wszystkim zarobki spadną o przynajmniej 100 dolarów miesięcznie z powodu zniesienia ulg dotyczących pobierania składek na Social Security.
Wszystko to jeszcze raz pokazuje, jak bardzo władza ustawodawcza w USA stała się ciałem niemal totalnie sparaliżowanym. Odległym wspomnieniem są czasy tzw. wielkich kompromisów, czyli ważkich porozumień między politykami o diametralnie różnych poglądach, takich np. jak przewodniczący Izby Reprezentantów Tip O’Neill i prezydent Ronald Reagan. Dziś jest to praktycznie niewyobrażalne. Kongres organizuje nam sylwestrowy “dreszczowiec”, który tak naprawdę nie jest potrzebny i który nie przynosi żadnych istotnych rozwiązań. Ten sam kompromis można było osiągnąć przed dwoma miesiącami, oszczedzając w ten sposób wszystkim taniej i głupiej zabawy w polityczną ciuciubabkę.
Tylko kilkanaście procent wyborców jest obecnie zdania, że Kongres wywiązuje się właściwie ze swoich obowiązków. Odchodzące właśnie w zasłużone zapomnienie 112. gremium ustawodawcze pobiło bezapelacyjnie smutny rekord. W trakcie całej kadencji zatwierdzono 173 ustawy, czyli mniej niż w jakiejkolwiek poprzedniej kadencji. W roku 1948 prezydent Harry Truman jako pierwszy użył frazy “do-nothing Congress”, tyle że tamten parlament przegłosował 906 ustaw, czyli w porównaniu z obecnym był rojem niezwykle pracowitych mrówek. Na forum Izby Reprezentantów od pewnego czasu nie można w zasadzie niczego zatwierdzić, ani nawet poddać pod dyskusję, ponieważ zawsze ktoś się skutecznie sprzeciwi lub zgłosi zastrzeżenia proceduralne. Nawet w trakcie głosowania na temat kompromisu w sprawie “fiscal cliff” doszło do podziałów nie tylko między demokratami i republikanami, ale również wewnątrz obu partii. Wśród republikanów pojawiły się wręcz oznaki rewolty ze strony “herbaciarzy” i ich sprzymierzeńców. I ta zgraja skłóconych ze sobą nierobów “pracuje” przez średnio 10 godzin tygodniowo, biorąc za te heroiczne wysiłki pensje grubo powyżej 100 tysięcy dolarów rocznie i korzystając z wielu przywilejów, na czele z bardzo dobrym ubezpieczeniem zdrowotnym.
Za mniej więcej dwa miesiące wszystkie te przepychanki parlamentarne pojawią się ponownie, zapewne z bardzo podobnym, kompletnie bezsensownym skutkiem. Nikt nie ma żadnego pomysłu na przełamanie tego impasu, wynikającego z bezkompromisowych podziałów i dziecinnej kłótliwości. Nie jest to zbyt dobry prognostyk na właśnie rozpoczynający się rok. Wbrew pozorom, zwykli ludzie mogą ten zniewalający marazm zlikwidować. Wystarczy w najbliższych wyborach pójść do urny i wysłać na urlop wszystkich tych, którzy biorą nasze pieniądze za bezczynność i jałowe dyskusje. Nie jest to sprawa preferencji politycznych lub przynależności partyjnych – bezczynnych i bezradnych posłów jest bardzo dużo, po obu stronach politycznej barykady.
Andrzej Heyduk