Ameryka od środka
Moja małżonka od bardzo dawna twierdzi, że jestem nierobem, który obija się bez celu i czeka na wsparcie ze strony rządu. Teraz okazuje się, że podobną opinię o mnie oraz o 47 procentach pozostałych mieszkańców kraju ma też Mitt Romney. Republikański kandydat na prezydenta powiedział w maju tego roku na spotkaniu z bogatymi “wspieraczami” jego kampanii, że na głosy tych ludzi ani nie liczy, ani też nawet nie zamierza o nie zabiegać, bo nie jest ich w stanie w żaden sposób przekonać. Są to – jego zdaniem – wyborcy nałogowo przyzwyczajeni do dostawania rządowej pomocy, a zatem osoby słabe, pozbawione ambicji i skazane na niepowodzenie.
Nie wiem, kto doradza Romneyowi, co ów ma mówić i w jakich kontekstach, ale wydaje mi się, że osoba ta winna sobie poszukać innego zajęcia. Wypowiedź byłego gubernatora stanu Massachusetts jest szokująca pod kilkoma względami, ale najbardziej przeraża jej ogólny, niemal pogardliwy ton. Romney dzieli Amerykę na ludzi w “jego obozie”, czyli bogatych wpływowych i przedsiębiorczych, oraz na całą zgraję nieudaczników i leni, którymi nie ma się po co przejmować, bo przecież są sobie sami winni.
Z podziałem tym jest jednak pewien zasadniczy problem. Romney w swojej koślawej argumentacji stwierdza, że te 47% Amerykanów to ludzie, którzy zwykle nie płacą federalnych podatków (bo są za biedni, za mało przebojowi i w ogóle do kitu). Procenty się zgadzają, tyle że w grupie tej znajdują się takie sztandarowe pasożyty społeczne jak emeryci, studenci, weterani wojen, a nawet dawni członkowie świetlistego klubu uprzywilejowanych, którym po wielu sukcesach coś nie wypaliło.
Facet, który chce być następnym prezydentem USA odsuwa na bok machnięciem ręki prawie połowę elektoratu, ponieważ uważa, że ludzie ci nie zasługują na jego zabiegi o poparcie. Jest to postawa kuriozalna, bo w Ameryce od dawna obowiązuje żelazna zasada – wybrany w wyborach przywódca staje się prezydentem wszystkich, a nie tylko tych, którzy go wybrali. Jeśli zatem Romney wygra, co jest oczywiście nadal możliwe, będzie się jakoś musiał z tymi 47 procentami przeprosić, ale nie bardzo wiem, co im może powiedzieć. Może coś w rodzaju “no wiecie, jak tylko żartowałem i tak naprawdę nie uważam was za bezradnych, uzależnionych od rządowego socjalizmu przygłupów”?
Największy zaś problem w tym, że na te kilka tygodni przed wyborami nikt dokładnie nie wie, kim Mitt Romney jest. Czy jest to bezwzględny, wyrachowany bogacz, którego w zasadzie nic nie obchodzi i którego poczucie rzeczywistości jest dramatycznie inne od naszego? Czy też jest to może w miarę rozsądny centrysta, który w swoim własnym stanie doprowadził do poważnej reformy systemu ubezpieczeń zdrowotnych? Czasu na ustalenie prawdy zostało bardzo niewiele. W każdym razie, słuchając jego majowego przemówienia, zastanawiałem się, czy patrzę na Romneya prawdziwego, czy też jakiegoś sztucznego, na pokaz.
Jest jeszcze jednak inna możliwość, która być może jest najczarniejszym scenariuszem. Mitt Romney może wszak sam nie wiedzieć kim jest, a dowie się dopiero po przeprowadzce do Białego Domu, albo jeszcze później.
Andrzej Heyduk