Ameryka od środka
Zanim doszło do konwencji obu partii politycznych, spodziewano się powszechnie, że demokraci nie będą zbyt chętnie mówić o czterech latach prezydentury Baracka Obamy, że będą się chować i unikać dyskusji o takich sprawach jak reforma systemu opieki zdrowotnej. Okazało się, że prawdziwa dyskusja przedwyborcza dopiero się zaczęła.
W czasie konwencji w Charlotte Partia Demokratyczna przypuściła bezlitosny szturm na przeciwników, ale nie ograniczyła się bynajmniej do atakowania zamiarów Mitta Romneya lub jego powikłanej przeszłości.
Mówca za mówcą wyliczał wszystko to, co uważane jest za sukces obecnej administracji. Po raz pierwszy od wielu miesięcy broniono zaciekle ustawy zwanej często „Obamacare”. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów demokraci chwalili się tym, że Obama skutecznie bronił kraj przed zagrożeniami z zewnątrz i zdziesiątkował Al-Kaidę.
Uczestnicy konwencji nie stronili też od odważnych deklaracji dotyczących tzw. spraw socjalnych, zwykle „śliskich” politycznie: aborcji, równouprawnienia kobiet, homoseksualnych małżeństw, etc. Innymi słowy, demokraci zdjęli rękawice i przystąpili do ostatecznej rundy przedwyborczej walki ze zdumiewającą otwartością.
Wszystko to nie oznacza oczywiście, iż w ten sposób Barack Obama zostanie ponownie wybrany. Szanse obu kandydatów pozostają mniej więcej równe. Jednak znamienne jest to, iż stratedzy demokratów doszli do wniosku, że ich partia nie ma się czego wstydzić i powinna pryncypialnie bronić swoich racji, nawet wtedy, gdy mowa jest o nadal kulejącej nieco gospodarce.
Sprawy ekonomiczne z pewnością w taki czy inny sposób zadecydują o tym, co stanie się w listopadzie. Zanim jeszcze doszło do konwencji w Charlotte, team Romney-Ryan otworzył nową linię ataku, oskarżając Obamę o to, że jest jeszcze gorszym prezydentem niż Jimmy Carter i że wraz nim może cieszyć się wątpliwą sławą tych przywódców USA, którzy nie mogą o sobie powiedzieć, że po czterech latach rządów pozostawili kraj w lepszym stanie niż go zastali.
Jednak teza ta została systematycznie i doszczętnie zniszczona przez Billa Clintona, który w Charlotte wygłosił doskonałe przemówienie, jedno z najlepszych w jego całej karierze politycznej. Były prezydent argumentował z bolesną dla strony republikańskiej precyzją, że stan gospodarczy kraju w roku 2008 był na tyle katastrofalny, iż absolutnie żaden prezydent nie byłby w stanie naprawić wszystkich szkód w ciągu tylko jednej kadencji rządów.
Wyjaśnił również z artmetyczną dokładnością, dlaczego wierzy, że Obama zbudował solidne podstawy do dalszego rozwoju gospodarczego i dlaczego jego druga kadencja przyniesie renesans państwa. Tym samym wezwał pośrednio wszystkich kandydatów Partii Demokratycznej do obrony tego, co zostało w ciągu ostatnich czterech lat dokonane, szczególnie w sferze ekonomicznej.
Clinton postawił ponadto przed wyborcami jasny wybór. Jego zdaniem, głos oddany na Romneya to głos na państwo bezwzględne, w którym każdy zdany jest wyłącznie na siebie, a najsilniejsi zgarniają zyski, nie przejmując się losem wszystkich pozostałych.
Z kolei wsparcie dla Obamy jest jednoznaczne z deklaracją na rzecz państwa „społecznego” i solidarnego, w którym każdy ma szanse na sukces i każdy jest do pewnego stopnia wspomagany przez swoją społeczność.
Nikt dziś nie wie, która z tych wizji zwycięży. Dobrze się jednak stało, że na niewiele dni przed wyborami Bill Clinton wszystko to zdefiniował w tak przejrzysty sposób.
Andrzej Heyduk