Nauczycielka w kosmosie
Podobnie jak wcześniejsze kosmiczne wyprawy z udziałem cywilów – senatora Jake’a Garna, saudyjskiego księcia Sultana ibn Salmana Al Sauda oraz kongresmena Billa Nelsona – projekt „Nauczyciel w kosmosie” miał na celu wzbudzenie na nowo zainteresowania programem kosmicznym, który od czasu lądowania załogowej misji na Księżycu w 1969 roku stopniowo tracił popularność i finansowanie. Choć Christa nie miała zaplecza naukowego i nie mogła pochwalić się tak imponującymi osiągnięciami jak wielu innych kandydatów, którzy zgłosili się do uczestnictwa w misji, to właśnie ją wybrano spośród tysięcy innych nauczycieli.
NASA szukało bowiem nie naukowca, ale osoby, z którą zwykły Amerykanin mógłby się poczuć związany, kogoś, kto na nowo wzbudziłby w społeczeństwie entuzjazm dla podboju kosmosu. „Nie potrzebowali najbardziej błyskotliwego nauczyciela przedmiotów ścisłych ze szkoły średniej, który poleciałby promem kosmicznym – mieli własnych naukowców. Potrzebowali kogoś, kto (...) dobrze wypadnie w programach telewizyjnych” – zauważył Kevin Cook, autor książki „The Burning Blue: The Untold Story of Christa McAuliffe and NASA’s Challenger Disaster”.
Pod tym względem Christa była idealnym wyborem. W lipcu 1985 roku, tuż po ogłoszeniu zwycięzców, pojawiła się w programie The Tonight Show Johnny’ego Carsona. Widzowie od razu ją pokochali – była dla nich osobą bliską, zwykłą żoną i matką z małego miasteczka, która marzyła o wielkiej przygodzie.
Przez kolejne miesiące Christa intensywnie trenowała w Centrum Kosmicznym w Houston, gdzie wraz z sześcioma innymi członkami załogi oraz drugą wybraną nauczycielką, Barbarą Morgan, przygotowywała się do swojej misji. Astronauci koncentrowali się na zadaniach technicznych i naukowych, podczas gdy ona miała nauczyć się, jak funkcjonować w przestrzeni kosmicznej a także opanować sztukę prowadzenia lekcji w warunkach nieważkości. Początkowo planowano, że poleci na misję przewidzianą na 1987 rok, lecz z powodu ciągłych opóźnień startu Challengera zdecydowano, że weźmie udział już w najbliższym locie, zaplanowanym na styczeń 1986 roku.
Zlekceważone ostrzeżenia
28 stycznia 1986 roku Floryda, choć zazwyczaj rozgrzana gorącym słońcem, zaskoczyła chłodem. Nocą temperatura spadła niemal do 0º Celsjusza a poranek, mimo bezchmurnego nieba i słonecznej pogody, nadal tchnął zimnem. Na platformie widokowej Centrum Lotów Kosmicznych zgromadzili się bliscy Christy McAuliffe a także rodziny pozostałych członków załogi, przedstawiciele mediów i politycy. Z bliska obserwowali wydarzenie, które miało przejść do historii. Około 200 tysięcy ciekawskich rozproszyło się po Przylądku Canaveral, gotowych podziwiać start promu. Miliony ludzi, w tym uczniowie ze szkoły Christy, zasiadły przed telewizorami, aby zobaczyć, jak ta zwyczajna Amerykanka, jedna z nich, miała spełnić swoje marzenie i polecieć w kosmos.
Pierwotnie zaplanowany na 27 stycznia, lot musiał zostać odłożony, gdyż tuż przed wejściem astronautów na pokład promu okazało się, że jeden z zatrzasków włazu nie działał prawidłowo. Uszkodzenie szybko usunięto, ale wzmagający się wiatr przekroczył granicę bezpieczeństwa i start przesunięto na następny dzień. Rankiem 28 stycznia okazało się, że misja znowu powinna zostać wstrzymana, bowiem wyjątkowo niskie temperatury mogły uszkodzić uszczelki na złączach segmentów bocznych silników wahadłowca.
Traciły one swoje właściwości w temperaturze poniżej 11,7º Celsjusza a ranek był przecież dużo chłodniejszy. Jednak dowództwo NASA nie chciało się na to zgodzić. Mimo zastrzeżeń, po przeprowadzeniu kolejnej kontroli przedstartowej podjęto decyzję, że lot może się odbyć. Dyrekcja NASA nie chciała dopuścić do kolejnego opóźnienia startu, choć ryzyko było coraz wyraźniejsze.
Zobaczymy się wkrótce
Załoga spędziła już dwa dni w Centrum Lotów Kosmicznych, czekając na upragniony moment startu. Tego poranka pozwolono im po raz ostatni spotkać się z bliskimi, którzy zostali zaproszeni na wspólne śniadanie. To była chwila na ostatnie pożegnania, wymianę uścisków, słów pełnych nadziei i drobnych prezentów. Sześcioletnia córeczka Christy McAuliffe spędziła cały poprzedni wieczór starannie rysując obrazek przedstawiający jej mamę w rakiecie kosmicznej. Ściskając go w rączkach udała się na platformę widokową, gdzie kamery uchwyciły jej postać. Stała tam, otoczona przez brata, rodziców i dziadków, z wypiekami na twarzy obserwując swoją mamę – bohaterkę.
Christa, widząc swoich najbliższych po raz ostatni, pomachała im z uśmiechem, by zaraz potem zniknąć we wnętrzu włazu. Jeden z jej towarzyszy, astronauta Ronald McNair, przed wejściem na pokład serdecznie uścisnął swojego przyjaciela – technika NASA, odpowiedzialnego za przygotowanie promu do lotu. „Zobaczymy się wkrótce, bo to dopiero początek” – powiedział, wierząc, że program lotów kosmicznych nareszcie ruszy z miejsca.
Astronauci zajęli swoje miejsca, rozpoczynając standardowe procedury przedstartowe. Po trzech godzinach przygotowań w końcu nadszedł moment, na który wszyscy czekali – rozpoczęto odliczanie. O godzinie 11.38 rano prom Challenger wzbił się w niebo.
Śmierć na oczach świata
Z perspektywy ziemi wszystko przebiegało zgodnie z planem. Potężne silniki promu z hukiem oderwały go od powierzchni, wznosząc w górę na zaplanowaną trajektorię. Jednak nikt nie wiedział, że tuż po starcie zaczęło się odliczanie do katastrofy, której skutki miały być tragiczne. Jak przewidywali technicy, uszczelka na jednym z silników straciła swoją elastyczność, umożliwiając gorącym gazom przedostanie się na zewnątrz.
Płomienie zaczęły wydobywać się przez powstałą szczelinę a po minucie dotarły do głównego zbiornika paliwowego, wypełnionego ciekłym wodorem i tlenem. Wywołany przez nie wyciek paliwa i siła aerodynamiki, działająca podczas wzlotu, spowodowały oderwanie jednej z rakiet pomocniczych, która uderzyła w zbiornik, prowadząc do utraty stabilności promu. Wahadłowiec, niezdolny, by wytrzymać ogromne przeciążenia, przekraczające przewidziane granice, rozpadł się na części. Kabina załogi przetrwała katastrofę nienaruszona i siłą inercji kontynuowała lot, wznosząc się na wysokość 19,8 km, po czym zaczęła opadać w kierunku oceanu.
Na ziemi początkowo nikt nie zdawał sobie sprawy z tragedii, która rozgrywała się na niebie. Obserwatorzy z nadzieją śledzili wzlot wahadłowca, przekonani, że rakiety nośne oderwały się zgodnie z planem, a kłęby pary i dymu to naturalny element startu. Dopiero po kilku minutach dotarło do nich, że stali się świadkami niewyobrażalnej tragedii.
Późniejsze śledztwo ujawniło, że część astronautów straciła przytomność niemal natychmiast, w wyniku gwałtownej utraty ciśnienia w kabinie. Jednak kilku z nich przez chwilę było świadomych sytuacji. Trzy z czterech osobistych zasobników powietrza zostały aktywowane, działając przez 2 minuty i 45 sekund – dokładnie tyle, ile trwał lot kabiny, zanim uderzyła w wodę. Astronauci, choć wiedzieli, że nie ma już ratunku, w desperacji próbowali walczyć o życie. Zginęli na oczach całego świata.
Zamknięcie programu
Śledztwo ujawniło, że tragedia była wynikiem serii błędów, a kluczową odpowiedzialność ponosiło kierownictwo NASA, które zignorowało ostrzeżenia inżynierów. Społeczne oburzenie było ogromne – wielu uznało, że życie astronautów zostało poświęcone w imię spełnienia politycznych oczekiwań. Program lotów kosmicznych został wstrzymany na niemal trzy lata a NASA podjęła gruntowną rewizję procedur bezpieczeństwa.
Lecz mimo tych zmian nie uchroniło to kolejnej załogi. 1 lutego 2003 roku prom Columbia rozpadł się w trakcie powrotu na Ziemię. Śledztwo wykazało, że ponownie zignorowano ostrzeżenia inżynierów. Zbyt silna zależność od harmonogramu misji oraz lekceważenie procedur bezpieczeństwa po raz kolejny doprowadziły do tragedii.
Program lotów wahadłowców wznowiono w 2005 roku, ale obawy o bezpieczeństwo astronautów sprawiły, że zaczęto go powoli wygaszać. Ostatnia misja, lot promu Atlantis, miała miejsce w 2011 roku. Program, który przez trzy dekady stanowił fundament amerykańskiej misji eksploracji kosmosu, zakończył się w atmosferze żalu i refleksji nad kosztami ludzkimi tych przedsięwzięć.
Maggie Sawicka