PAP: Zacznijmy od tradycji, która coraz częściej przenika do kultury europejskiej, a jej elementy pojawiają się w filmach, modzie, makijażu. Chodzi o meksykański Dzień Zmarłych (Día de Muertos). Czym charakteryzuje się to święto, jakie tradycje się z nim wiążą?
Magdalena Guziejko, doktorantka ze Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych UW: Dzień Zmarłych w Meksyku obchodzony jest przez dwa dni - 1 i 2 listopada. Pierwszego dnia przyjmuje się, że na świat żywych powracają dusze dzieci, a drugiego - dusze dorosłych. W tym okresie ozdabia się przede wszystkim groby na cmentarzach, a ci, którzy nie mogą pójść na groby, urządzają ołtarze w domu. Ołtarze mają zazwyczaj kilka poziomów. Znajdują się na nich świece, których światło i dym mają przyciągnąć zmarłego, aksamitki, znane są też jako flor de muertos, czyli kwiat zmarłych, które zapachem mają przyciągnąć dusze, woda, żeby ugasić pragnienie błądzącej duszy. Wreszcie są na nich również przedmioty związane ze zmarłym, np. jego ulubiony szal, jedzenie, napitek alkoholowy, a w przypadku dzieci - ulubione zabawki.
Domowy ołtarz jest przyozdabiany papel picado, czyli wycinaną bibułą, na której są scenki satyrycznie pokazujące szkielety czy śmierć. Rodzina zmarłego idzie na cmentarz, przyozdabia grób i zostaje tam do późna w nocy, modląc się, rozmawiając, ale często też jedząc i pijąc. Na cmentarzach można też spotkać mariachi, czyli orkiestrę, która za drobną opłatą może przy grobie zagrać ulubioną piosenkę zmarłej osoby.
PAP: Dlaczego święto zmarłych Meksykanom kojarzy się na słodko?
M.G.: Na wspomnianych ołtarzach pojawiają się m.in. calaveritas, czyli małe czaszki wykonane z masy cukrowej, często mają one na czole wypisane imię zmarłego. Czaszki daje się również w prezencie osobom żywym, przyjaciołom, najbliższej rodzinie. Dodatkowo w tym okresie sprzedawany jest pan de muerto, czyli chleb zmarłych. To mały, okrągły chlebek na słodko, który na górze ma wykonaną ozdobę przypominającą dwa skrzyżowane piszczele. Pokryty jest cukrem, a popija się go atole, napojem z mąki kukurydzianej rozrobionej z wodą, która jest posłodzona cukrem trzcinowym z dodatkiem kakao, wanilii, owoców lub orzechów. Potrawy związane z Dniem Zmarłych rzeczywiście w dużej mierze są na słodko.
PAP: Kim w meksykańskiej mitologii jest La Catrina oraz jaką rolę w tych corocznych obchodach odgrywają artyści zwani cartoneros?
M.G.: Catrina pojawiła się po raz pierwszy na litografiach José Guadalupe Posady. Znany artysta meksykański w grafikach publikowanych w gazetach naigrywał się z dam z wysokich sfer, które chociaż były Metyskami, ubierały się na modłę europejską. Przedstawiał je w formie kościotrupa damy, z wielkim kapeluszem z szerokim rondem, w długiej europejskiej sukni ozdobionej koronką. I wówczas była to forma satyry na wyższe sfery.
Kultura meksykańska podchodzi do śmierci z mniejszym dystansem niż nasza, europejska. Ze śmierci często się tam żartuje - przejawem tego jest właśnie Catrina. Jej postać pojawia się także na papel picado, wycinankach, którymi ozdabia się domowe ołtarze, czy na różnych ilustracjach towarzyszących krótkim, rymowanym, satyrycznym wierszykom, zwanym calaveritas literarias, które odnoszą się do konkretnych osób, śmierci i tego, jak kruche i krótkie potrafi być życie.
Cartoneros to z kolei artyści, rzemieślnicy meksykańscy, którzy zajmują się tworzeniem figur z papieru maché. Kilka lat temu w jednym z filmów o Jamesie Bondzie pokazana została parada z okazji Día de Muertos w stolicy Meksyku, która tak naprawdę nigdy nie miała miejsca, została zaaranżowana na potrzeby filmu. Zadziałał marketing i ludzie zaczęli przyjeżdżać do Meksyku na taką paradę. Wykorzystują to cartoneros - tworzą na ten dzień figury kościotrupów, czaszek, lekko satyryczne, które w mniejszym formacie pojawiają się na przydomowych ołtarzach, a w większej formie są kupowane przez instytucje państwowe, takie jak muzea, domy kultury, ale także hotele, restauracje, które na dzień zmarłych ozdabiają swoje siedziby. Prywatne firmy często wykupują postać Catriny, która pojawia się na paradzie jako forma reklamy danej firmy.
PAP: Meksyk to nie tylko kolorowe czaszki i ucztowanie ze zmarłymi. Rdzenni Majowie zamieszkujący Pomuch w południowo-wschodnim stanie Campeche pod koniec października otwierają groby swoich zmarłych i wyjmują kości bliskich...
M.G.: Jeżeli mówimy o kulturze i tradycjach Ameryki Łacińskiej, należy podkreślić, że wiele zwyczajów albo wywodzi się jeszcze z okresu przedhiszpańskiego, albo jest wyrazem synkretyzmu religijnego. Tradycje często się mieszają. Wykopywanie zmarłych w Pomuch przez Majów jest jedną z takich tradycji. Niektórzy uważają, że jej korzenie sięgają jeszcze czasów przedhiszpańskich.
Majowie wierzyli, że światy żywych i zmarłych przenikają się, że mogą oni koegzystować. A skoro tak, swoich zmarłych grzebali albo obok domostw, albo niekiedy nawet pod podłogą. Po kilku latach po śmierci zmarłych wykopywano, a ich kości przetrzymywano w określonym miejscu w domu, tak by ich dusze mogły nadal współuczestniczyć w świecie żywych. Tradycja ta po przyjściu Hiszpanów, a co się z tym wiąże - religii chrześcijańskiej - została przez Kościół zakazana. Ponieważ zmarli mieli być chowani na cmentarzu, a nie w domu, to Majowie swoją tradycję wymieszali z chrześcijańskim zwyczajem.
Współcześni Majowie z kilku miejscowości na półwyspie Jukatan przez trzy do pięciu lat po śmierci bliskich pozostawiają grób nienaruszony. Później jest on otwierany, kości są oczyszczane przez najbliższą rodzinę. Czyści się wszystko, włącznie z pozostałymi włosami. Szczątki zmarłych przekładane są do skrzyneczki wyściełanej wcześniej przygotowaną tkaniną, na ogół jest na niej wyhaftowane imię i nazwisko zmarłej osoby, rysunek nawiązujący albo do tej osoby albo religii katolickiej, czyli krzyż lub anioł. Układane są tak, by na samym szczycie znalazła się czaszka.
Przygotowanie kości odbywa się kilka dni przed dniem zmarłych, później one są przenoszone na cmentarz. Skrzyneczki z kośćmi składa się w specjalnych niszach, pozostają na wpół otwarte i spoczywają tam przez resztę roku. Rodzina w dniu zmarłych składa w tym miejscu kwiaty, modli się. W kolejnym roku kości są znowu zabierane, ponownie nabożnie czyszczone i odkładane z powrotem na miejsce.
PAP: Przenieśmy się na południe Ameryki, do Boliwii, gdzie 8 listopada obchodzony jest Dia de las Natitas, czyli Dzień Czaszek. Jakie zwyczaje i przesądy wiążą się z tym dniem?
M.G.: W Boliwii w czasach przedhiszpańskich istniała tradycja wyciągania np. szczątków władców, by w ważne święta mogły towarzyszyć żywym. Obecne zwyczaje mogą być tego pokłosiem. Wierzono, że szczątki mogą zapewniać np. żyzność polom, dlatego też czaszki były chowane na polach. Dzięki nim wszystko miało lepiej rosnąć. To nie były czaszki członków rodziny, ale raczej nieznanych osób. Tradycja trzymania ich w domach jako swego rodzaju amuletów przyszła do boliwijskiego La Paz kilkadziesiąt lat temu wraz z rolnikami, którzy zaczęli migrować do stolicy kraju.
Czaszki są przechowywane w domach, bo mają przynosić pomyślność, zdrowie i szczęście. Ustawia się je w specjalnych kapliczkach, często szklanych, tak jak w krajach chrześcijańskich są robione ołtarzyki dla Matki Boskiej czy świętych.
8 listopada czaszki wyciąga się na widok publiczny, składa się im ofiary, np. papierosy, alkohol, kwiaty. Co ciekawe, są też zanoszone do kościoła, mimo sprzeciwu Kościoła katolickiego. Księża przymykają oko na te zakazy, żeby podtrzymać kontakt z lokalną społecznością.
Zdarza się, że czaszki są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Każda z nich ma swój charakter i nie musi się koniecznie dogadywać z jej opiekunem. Są przypadki, że ktoś przekazuje czaszkę - która miała przynosić dobrobyt czy pomyślność, a jednak z jakiegoś powodu nie sprawdza się - innej osobie i nowemu opiekunowi rzeczywiście przynosi ona zdrowie, szczęście i pomyślność.
PAP: Obchody dnia zmarłych w Gwatemali to miks zwyczajów chrześcijańskich i dawnych, ludowych, sięgających czasów prekolumbijskich. Trwają od 21 października do 2 listopada, lecz najważniejszy jest oczywiście Dzień Wszystkich Świętych, kiedy puszcza się latawce...
M.G.: Latawce zaczyna się przygotowywać nawet wcześniej, zdarza się, że już w lipcu. Osiągają gigantyczne rozmiary - potrafią mieć od dwóch do dwudziestu kilku metrów wielkości. Tylko część z nich jest w stanie polecieć. Stanowią jakby połączenie między światem żywych a zmarłych. To wznoszenie się do nieba jest trochę jak niesienie przez wiatr naszych emocji, tęsknot za osobami zmarłymi. To próba połączenia się z innym wymiarem.
W ostatnich latach latawce zaczynają się odnosić do współczesnych wydarzeń, polityki, więc wzbudzają coraz więcej dyskusji.
PAP: Czy istnieje czynnik wspólny tych wszystkich tradycji i zwyczajów z kręgu Ameryki Łacińskiej?
M.G.: Na pewno to święto jest radośniejsze niż u nas. W naszym kręgu kulturowym Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny to dni melancholijne, skupione na modlitwie, cichym nawiedzaniu grobów. W Ameryce Łacińskiej tradycje wiążą się raczej ze wspominaniem, ucztowaniem, spotykaniem się. Organizowane są imprezy, festyny. U nas jest to wszystko stonowane. W Ameryce więcej jest radości, dystansu do śmierci i ironii, kiedy się o niej mówi.
Z drugiej strony w Ameryce Łacińskiej to podejście jest dualistyczne. Radość, sarkazm, dystans do śmierci nie wyklucza przywiązania do osoby zmarłej, smutku, który można odczuwać. Podkreśla się to, że osoby zmarłe dalej z nami współistnieją. To o tyle istotne, że w ostatnich latach Día de Muertos w Meksyku stał się fenomenem popkulturowym. Dużo osób przyjeżdża tam z ciekawości, relacjonuje swoje obserwacje w mediach społecznościowych. Wieczorem na lokalnym cmentarzu trzeba już jednak pamiętać o wrażliwości na drugiego człowieka. Nawet jeśli jakaś rodzina siedzi przy pięknie ozdobionym grobie i ucztuje, to nie znaczy, że jest to dla nich radosna impreza. Mogli stracić kogoś w ciągu ostatniego roku, za kimś tęsknić i w ten sposób nawiązują z nim ponownie więź. Ważne jest, żeby nie traktować tego jako okazji do zrobienia zdjęcia na Instagrama. To element życia danej społeczności, powinniśmy podchodzić do niego z szacunkiem.
PAP: Zwyczajem, który może być nierozumiany w naszej kulturze, a praktykuje się go w niektórych częściach Azji, jest wynoszenie ciała zmarłego poza wioskę i pozostawianie go padlinożercom. Podobnie dzieje się podczas pochówku powietrznego, gdzie ciało zmarłego wystawia się na żer drapieżnych ptaków. Z punktu widzenia Europejczyka wydaje się, że ten zwyczaj bezcześci ciało zmarłego.
M.G.: Rzeczywiście jest to tradycja, która wśród nas budzi zgorszenie, ale jest zgodna z rytmem natury. Pochówki powietrzne były najlepszym rozwiązaniem, gdy kremacja zwłok była utrudniona przez ograniczony dostęp do drewna. W zaratusztrianizmie ciała zostawiało się w specjalnych wieżach, tzw. wieżach milczenia - nie chciano zanieczyścić żadnego z innych elementów natury ciałem martwym, dlatego nie palono zwłok ani nie chowano ich w ziemi. Np. w buddyzmie zwłoki wynosi się w określone miejsca. Ciało jest nacinane, żeby przyciągnąć sępy. Warto mieć na uwadze to, że sępy, które na ogół przybywają stadami, są w stanie oczyścić ciało w ciągu 30 minut do suchych kości, co oznacza, że ten pochówek jest szybki.
Z naszej perspektywy brzmi to dosyć makabrycznie, natomiast z perspektywy religii buddyjskiej, według której ciało jest tymczasowe i nie musi być zachowane po śmierci, to najlepsze i najzdrowsze rozwiązanie. Oddanie ciała na pożywienie ptakom jest postrzegane jako ostatni szczodry gest zmarłego. Taki pochówek pozwala uniknąć potencjalnego rozprzestrzeniania się chorób, ale też naturalnie wpisuje się w pewien krąg życia. Ciekawostką może być to, że np. w Indiach powoli pochówek powietrzny zanika, bo jest coraz mniej sępów. Mniej ortodoksyjni Parsowie, czyli wyznawcy zaratusztrianizmu, przechodzą na kremację zwłok, bo nie mają innego wyjścia.
Rozmawiała Katarzyna Krzykowska (PAP)