Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 22 listopada 2024 01:02
Reklama KD Market

Demokraci liczą, że głosy mieszkających za granicą Amerykanów dadzą im zwycięstwo

Demokraci liczą, że głosy mieszkających za granicą Amerykanów dadzą im zwycięstwo
fot. Peter Serocki

To dzięki głosom Amerykanów z zagranicy Demokraci wygrali wybory w 2020 r. i tak samo może być i teraz - powiedział PAP Bruce Heyman, były ambasador USA w Kanadzie, prowadzący kampanię na rzecz mobilizacji wyborców. Partia inwestuje miliony dolarów w skłonienie do głosowania amerykańskich emigrantów i żołnierzy stacjonujących za granicą.

Choć podbudowani rosnącymi notowaniami Kamali Harris Demokraci są dziś znacznie bardziej optymistyczni co do szans na zwycięstwo niż jeszcze kilka tygodni temu, działacze partyjni nie mają złudzeń, że o wyniku listopadowych wyborów zdecyduje minimalna różnica głosów. Dlatego partia liczy, że języczek u wagi przechylą wyborcy, o których zwykle nie mówi się w dyskusjach na temat kampanii - Amerykanie mieszkający za granicą.

"Wszyscy jesteśmy pełni entuzjazmu, rozgrzani atmosferą podczas konwencji w Chicago, ale nie oszukujmy się - to będzie bardzo wyrównany pojedynek. W 2016 r. o zwycięstwie Trumpa zdecydowało 77 tys. głosów w trzech stanach, o zwycięstwie Joe Bidena w 2020 r. - mimo że zdobył 7 mln więcej głosów w całym kraju - przesądziło 45 tys. głosów w trzech stanach" - powiedział Bruce Heyman, były ambasador USA w Kanadzie i jeden z inicjatorów akcji na rzecz mobilizacji amerykańskich emigrantów.

Były dyplomata podkreślił, że dzięki rozpoczętym już podczas kampanii 2020 r. wysiłkom liczba głosów oddanych z zagranicy zwiększyła się z 500 tys. do prawie miliona i głosy te przesądziły m.in. o nieoczekiwanym zwycięstwie w republikańskim bastionie Georgii czy innym kluczowym stanie - Arizonie. W obu tych stanach liczba głosów oddanych przez emigrantów była większa niż wynosząca kilkanaście tysięcy różnica między kandydatami.

Heyman powiedział, że podczas tegorocznych wyborów partia zwiększyła swoje wysiłki wśród diaspory, inwestując "wiele milionów dolarów" w mobilizację elektoratu. Zagraniczni Demokraci (Democrats Abroad) mają osobne struktury partyjne posiadające status równy z oddziałami partii w każdym stanie, a także własnych delegatów na konwencję w Chicago.

Jak powiedziała PAP szefowa grupy, Martha McDevitt-Pugh, zagraniczni wyborcy stanowią atrakcyjny elektorat, bo jest ich dużo - aż 9 milionów - większość z nich jest dobrze wykształcona i w przeważającej większości to zwolennicy Demokratów. Na dodatek około połowa z nich głosuje w najważniejszych dla wyniku wyborów stanach Środkowego Zachodu.

Choć dużą część z nich stanowią żołnierze stacjonujący w zagranicznych bazach, większość to pracownicy amerykańskich firm, przedsiębiorcy i studenci na zagranicznych uczelniach. Najwięcej z nich mieszka w Kanadzie i Meksyku.

Jak powiedział PAP Larry Rousseau, delegat na konwencję z Kanady, problem dla Demokratów za granicą polega głównie na tym, że większość emigrantów nie wie, że może głosować z zagranicy, a jeśli nawet wie, to nie wie, w jaki sposób. Choć reguły głosowania różnią się w zależności od poszczególnych stanów, to podstawy są takie same: obywatele USA muszą zgłosić chęć udziału w wyborach, otrzymują e-mailem kartę do głosowania i muszą wysłać ją pocztą do władz stanu, gdzie są zarejestrowani.

"U nas nie ma opcji - jak to jest w przypadku większości krajów - by można było oddać głos w konsulatach, bo nie mamy do tego wystarczającej infrastruktury. Więc jest to skomplikowane, ale odkąd ogłoszono kandydaturę Kamali, obserwujemy ogromny wzrost zainteresowania. To jest coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem" - powiedział działacz.

Na mobilizację amerykańskiej diaspory liczą też politycy zwłaszcza z przygranicznych stanów, należących do kluczowych dla wyników wyborów. Podczas spotkania z delegatami z zagranicy w Chicago do walki zagrzewała ich kongresmenka Elissa Slotkin, była oficerka CIA i urzędniczka Pentagonu, która ubiega się o stanowisko senatorki ze stanu Michigan. Michigan to jeden z najważniejszych wyborczo stanów, skąd pochodzi wielu obywateli USA pracujących tuż po drugiej stronie granicy w Toronto.

"Wy bardziej niż inni rozumiecie, że to, jaki będzie wynik wyborów, może mieć ogromne konsekwencje dla bezpieczeństwa narodowego krajów, w których mieszkacie, i głęboko wpłynąć na wasze życie (...) te wybory są tym ważniejsze, biorąc pod uwagę ogromny kontrast w polityce zagranicznej obu kandydatów. To naprawdę jest zerojedynkowy wybór" - powiedziała Slotkin.

Z Chicago Oskar Górzyński (PAP)

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama