We wczesnych godzinach rannych 26 kwietnia 1986 roku doszło do największej katastrofy nuklearnej w historii. Jeden z reaktorów w elektrowni atomowej w Czarnobylu eksplodował a uwolniona w wyniku wybuchu radioaktywna chmura dotarła nie tylko do najdalszych zakątków Europy, ale objęła swoim zasięgiem niemal całą półkulę północną. Do atmosfery przedostało się promieniowanie 500 razy silniejsze niż to, które zostało uwolnione po zrzuceniu bomby na Hiroszimę...
Fajerwerki nad elektrownią
Tego dnia telefon zaterkotał około 5.00 rano, budząc najpotężniejszego człowieka w kraju, sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Michaiła Gorbaczowa. Wiadomość, jaką mu przekazano, nie była specjalnie alarmująca – w elektrowni atomowej w Czarnobylu doszło do eksplozji i pożaru, ale reaktor pozostał nienaruszony. Gorbaczow nie widział więc potrzeby budzenia innych członków radzieckiego kierownictwa ani zwoływania nadzwyczajnej sesji Biura Politycznego. Zamiast tego zatwierdził utworzenie państwowej komisji, która miała zbadać przyczyny eksplozji i poradzić sobie z jej konsekwencjami. Nie miał pojęcia o rozmiarach awarii i poziomie skażenia, do jakiego doszło w jej następstwie.
Jeszcze tego samego dnia do pobliskiej Prypeci zjechali członkowie komisji – urzędnicy państwowi i specjaliści do spraw energii atomowej. Kiedy zwołana pospiesznie komisja deliberowała nad następnymi krokami, reaktor nagle się obudził. Trzy potężne eksplozje rozświetliły ciemnoczerwone niebo, wysyłając w powietrze rozgrzane do czerwoności kawałki prętów paliwowych i grafitu. Wiatr nagle się wzmógł, przenosząc radioaktywną chmurę na północ i pokrywając radioaktywnym pyłem i odpadami część Prypeci. Poziom promieniowania w centrum miasta w jednej chwili wzrósł z 40 do 330 mikrorentgenów na sekundę.
Mieszkańcy nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia. Wylegli na ulice i balkony, by z zapartym tchem śledzić niecodzienne widowisko. Na podwórkach bawiły się dzieci, matki trzymały niemowlęta na ręku, przyglądając się niezwykłym „fajerwerkom” nad elektrownią. Nikt ich nie poinformował, w jakim znajdują się niebezpieczeństwie. Nikt nie zarządził ewakuacji Prypeci aż do następnego popołudnia, kiedy było już właściwie za późno.
Spóźniona ewakuacja
Po południu 26 kwietnia na ulicach Prypeci pojawiły się transportery a niebo wypełniły samoloty i helikoptery wojskowe. Policjanci i żołnierze mieli na sobie maski przeciwgazowe. Dzieci wróciły ze szkoły wcześniej – podano im tam tabletki z jodem i zalecono pozostanie w domach. W mieście zaczęła narastać panika. Nikt nie widział, co robić.
Część mieszkańców sądziła, że skoro nie zarządzono ewakuacji, sytuacja w elektrowni nie może być aż tak poważna. Stopniowo wracali do swoich zwykłych obowiązków. Tylko nieliczni zdecydowali się opuścić miasto na własną rękę. Dopiero po północy 27 kwietnia udało się przekonać władze do ewakuowania ludzi z zagrożonego obszaru. Przygotowywano listy mieszkańców do ewakuacji, do miasta wysłano z całej okolicy autobusy, na perony podstawiono pociągi.
Ewakuacja miała rozpocząć się około godziny 14.00 po południu. Lokalne radio nadało komunikat o przymusowym przesiedleniu dopiero po godzinie 13:00. Dla niektórych mieszkańców było to ogromnym zaskoczeniem. Była sobota, ciepły kwietniowy weekend i parki oraz kawiarnie zapełniły się rodzinami z dziećmi, delektującymi się miłym, spokojnym popołudniem nad miseczkami lodów. Zostało im tylko 50 minut na zabranie niezbędnych rzeczy oraz zapasów żywnościowych i stawienie się na miejscach zbiórek.
Lubow Kowalewska, lokalna dziennikarka i autorka artykułu o problemach z kontrolą jakości na budowie elektrowni atomowej w Czarnobylu, była wśród tysięcy ludzi, którzy tego popołudnia wsiedli do autobusów, by nigdy już nie wrócić do swoich domów. Spędziła sporą część poprzedniej nocy uspokajając swoją matkę, która nie mogła spać po usłyszeniu plotek o zbliżającej się ewakuacji. Teraz cała rodzina była gotowa do wyjazdu. „Przy każdym wejściu stały już autobusy – wspominała Kowalewska. – Wszyscy byli ubrani jak na biwak, ludzie żartowali (...). Przy każdym autobusie stał policjant, który sprawdzał mieszkańców według listy, pomagał ludziom wnieść ich rzeczy”.
Miliony ofiar
Do godziny 16:30 ewakuacja była prawie zakończona. Jednak mieszkańcy Prypeci nie zdawali sobie sprawy z tego, że nie tylko ich ubrania i żywność, które zabrali z domów, są napromieniowane. Oni sami w ciągu kilkunastu godzin zdążyli pochłonąć ogromną dawkę promieniowania, podobnie jak kolumny autobusów, które przez wiele godzin czekały na nich na drogach między Czarnobylem a Prypecią. Po zakończonej ewakuacji wysłano je z powrotem na ulice Kijowa, aby woziły ludzi, tym samym ich również narażając na skażenie.
Już następnego dnia 26 osób z ponad tysiąca ewakuowanych zgłosiło się do szpitala z objawami choroby popromiennej. Chorych przybywało codziennie, w zastraszającym tempie. W szpitalach w całym regionie, ale również w dalekiej Moskwie, ludzie zmagali się z nietypowymi objawami. Latem 1986 roku do szpitali trafiło co najmniej 40 tysięcy osób, w tym wiele kobiet i dzieci.
Szacuje się, że około 5 milionów obywateli byłego ZSRR, w tym 3 miliony na Ukrainie i około 800 tysięcy na Białorusi cierpiało w wyniku awarii a jej skutki odczuwane są do dziś. Do stycznia 2018 roku 1,8 miliona osób na Ukrainie, w tym 377.589 dzieci, miało status ofiar katastrofy. Liczba osób niepełnosprawnych w tej populacji gwałtownie wzrosła, z 40.106 w 1995 r. do 107.115 w 2018 roku. Tak ogromna liczba ofiar nie była wynikiem samego wybuchu.
W pobliskiej przędzalni wełny w czasie awarii i następnego dnia praca wrzała jak zawsze. Zatrudnione robotnice zbierały bele wełny z magazynu i sortowały je na stołach. W maju 1986 roku fabryka otrzymywała wełnę, której odczyty promieniowania sięgały 30 Sv/godz., przy czym dawka śmiertelna to 20 Sv przyjęta w ciągu całego roku. Jak stwierdził jeden z lekarzy, kontakt z belami wełny, które niosły kobiety, przypominał ściskanie włączonego raz po raz aparatu rentgenowskiego.
Skażenie żywności również było o wiele większe niż oficjalnie przyznawały władze. W archiwum w Moskwie znalazły się zapisy, z których wynikało, że mięso, mleko i inne produkty pochodzące ze skażonych roślin i zwierząt rozsyłano po całym kraju. Według instrukcji produkty mięsne, mleczne oraz wełna były klasyfikowane pod względem wysokiego, średniego i niskiego poziomu promieniowania.
Mięso o wysokim stężeniu zamrażano, aby poziom napromieniowania się zmniejszył. Pozostałe wystarczyło zmieszać z czystym mięsem i przerobić na kiełbasę. Zostało ono oznaczone jako nadające się do spożycia i rozesłane po całym kraju, chociaż zakazano wysyłania go do Moskwy. Podobnie sprawa miała się z mlekiem oraz owocami zbieranymi w skażonej strefie. Te, które przekroczyły akceptowalny limit promieniowania, mieszano z nieskażonymi owocami, tak aby cała partia nie przekraczała dopuszczalnych norm.
Zagrożenie wciąż trwa
Podczas gdy tylko kilkadziesiąt osób zmarło w trakcie wybuchu, Światowa Organizacja Zdrowia szacuje liczbę zgonów z powodu raka, na który ludzie chorowali w wyniku katastrofy reaktora w Czarnobylu, na 5 tysięcy. Skażeniu uległo ponad 130 tysięcy kilometrów kwadratowych terytorium Ukrainy, Białorusi i Rosji.
W kwietniu 2016 roku, kiedy świat obchodził 30. rocznicę katastrofy, wydawało się, że największe zagrożenie minęło, bowiem okres połowicznego rozpadu cezu-137, jednego z najbardziej szkodliwych pierwiastków uwolnionych podczas awarii, wynosi około 30 lat. Jest to najdłużej „żyjący” izotop cezu, który może wpływać na ludzkie ciało poprzez ekspozycję zewnętrzną i spożycie.
Jednak testy wykazały, że cez wokół Czarnobyla nie rozpada się tak szybko, jak przewidywano. Naukowcy uważają, że izotop ten będzie nadal szkodził środowisku jeszcze przez co najmniej 180 lat. Okres połowicznego rozpadu plutonu-239, którego ślady znaleziono aż w Szwecji, wynosi 24 tys. lat. Następstwa awarii w Czarnobylu mogą więc być odczuwalne przez jeszcze przez dziesięciolecia.
Maggie Sawicka