Muzeum Historii Chicago we współpracy z Polsko-Amerykańskim Towarzystwem Historycznym i Muzeum Polskim w Ameryce, zorganizowało w sobotę, 16 marca sympozjum z okazji Dnia Dialogu. Poświęcone ono było polskiej historii Chicago. W ramach sympozjum odbyły się sesje dotyczące aktualnej wystawy „Back Home: Polish Chicago”, książki Ewy Barczyk „Footprints of Polonia”, polskiej społeczności miejskiej amerykańskiego Środkowego Zachodu oraz dorastaniu Polaków w Chicago.
Grace Bazylewski poprowadziła warsztaty wycinanek, a Zespół Pieśni i Tańca Lajkonik zaprezentował się wspaniale w porywającym godzinnym występie. Był krakowiak, polonez, mazur, oberek, kujawiak, tańce góralskie oraz z Opoczna. Były też przyśpiewki i piękne stroje, a na koniec owacja uczestników sympozjum.
Wystawa „Back Home: Polish Chicago”,która czynna jest od kwietnia ubiegłego roku i potrwa do 6 czerwca, zawiera ponad 190 artefaktów i dokumentów, reprodukcji fotografii. Eksponaty pomagają opowiedzieć historię tętniącej życiem społeczności polskiej w Chicago od połowy XIX wieku do czasów współczesnych.
– Współpracuję z Muzeum Historii Chicago od 28 lat – mówi Małgorzata Kot, dyrektor Muzeum Polskiego w Ameryce. – Poznałam Petera Altera, który jest osobą sprawczą wystawy, nad którą wspólnie pracowaliśmy dziesięć lat. Cieszymy się, że mamy dobre relacje z Muzeum Historii Chicago, że przesyłają nam swoich specjalistów. Ostatnio mieliśmy z nimi konsultację w kwestii konserwacji strojów Heleny Modrzejewskiej. Ich wybitni specjaliści okazują nam bezcenną pomoc. Bardzo cieszymy się z tego wsparcia. Osoby, które stworzyły wystawę „Back Home: Polish Chicago”, często sięgały do zbiorów naszego muzeum. Przewodniczka Muzeum Polskiego w Ameryce Barbara Kożuchowska jest reprezentowana na tej wystawie jako osoba prywatna, dlatego, że ma bezcenne zbiory Teatru Polskiego Ref-Rena w Chicago, które udostępniła. Przez współpracę z Muzeum Historii Chicago nauczyliśmy się nowych dróg organizowania środowiska. Jest to bardzo ważne z tego względu, że ludzie, którzy zwiedzają tę wystawę, chcą pogłębić swoją wiedzę dotyczącą polskości w Chicago i trafiają do nas – dodała Małgorzata Kot.
Dla Dominica A. Pacygi, emerytowanego profesora historii Columbia College Chicago, wybitnego znawcy chicagowskiej Polonii, ta wystawa jest czymś, co zapadło w jego pamięci, nie tylko ze względu na pochodzenie. Wychował się w południowej części Chicago, w polskiej rodzinie robotniczej. Jego dziadkowie przenieśli się do Stanów Zjednoczonych przed I wojną światową, a on przez całe swoje życie słyszał dźwięki języka polskiego i celebrował polskie zwyczaje. Nic więc dziwnego, że skupia się na doświadczeniach polskich imigrantów w Chicago.
– To był wysiłek zespołowy. Dziękujemy nie tylko Muzeum Polskiemu w Ameryce, również ludziom z całej Polonii. Dali materiały, opowiedzieli nam swoje historie i pomogli nam ustawić tę wystawę. Próbowałem zaangażować do pracy ludzi, którzy nie zawsze są powszechnie znani Polonii, uważam bowiem, że wszystkie nasze historie są ważne. Chciałem też, żeby byli reprezentowani ludzie z każdej dzielnicy miasta. Staraliśmy się też rozszerzyć to doświadczenie, włączając w to polską społeczność żydowską, dlatego niewielka część ekspozycji jest jej poświęcona – podkreślił Pacyga.
Z kolei Peter Alter dodał, że podczas tworzenia wystawy blisko współpracował z pracownikami Muzeum Polskiego w Ameryce. Służyli oni swoją wiedzą, promocją wystawy i wspaniałymi kolekcjami. – Byłem bardzo szczęśliwy, że mogłem pożyczyć z Muzeum Polskiego w Ameryce piękny baner. Współpracowaliśmy też z Muzeum Historii Polski w Warszawie. Naszym historykiem projektu z drugiej strony Atlantyku była profesor Joanna Budin z Uniwersytetu Wrocławskiego. Bardzo blisko współpracowaliśmy też z programem studiów polonistycznych na Uniwersytecie Loyola w Chicago – podkreślił Alter.
Kolejnym punktem sobotniego sympozjum była dyskusja o książce Ewy Barczyk „Footprints of Polonia”. Autorka, emerytowana rektorka i dyrektor bibliotek Uniwersytetu Wisconsin-Milwaukee, zasiada w zarządzie Polsko-Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego i aktywnie działa też w organizacjach promujących polskie dziedzictwo.
Niezliczony wkład polskich imigrantów i ich potomków w społeczności w Ameryce Północnej można zobaczyć na pomnikach, mostach, kościołach, ośrodkach kultury i cmentarzach na całym kontynencie. Te „Ślady Polonii”, upamiętniające doniosłe wydarzenia i postacie z historii, które są powodem do dumy Polonii amerykańskiej, zostały w tej wyjątkowej książce skatalogowane. Od bohaterów wojny o niepodległość Tadeusza Kościuszki i Kazimierza Pułaskiego po nowsze postacie, takie jak papież Jan Paweł II, oraz ruchy polityczne, np. Solidarność.
Książka obejmuje szeroką gamę kameralnych miejsc kultu religijnego, często zbudowanych z drewna i lokalnego kamienia, po wspaniałe budowle. Obok nich stoją pomniki, które wzniesiono ku czci polskich bohaterów. Jednak niezliczone postacie, które rzadziej pojawiają się na tablicach pamiątkowych, pozytywnie wspominają fakt, że Polacy są reprezentowani i wnieśli znaczący wkład we wszystkich dziedzinach życia amerykańskiego: muzyce, filmie, medycynie, nauce, wojsku czy edukacji. Świetnym przykładem jest wieloosobowy pomnik w Denver w Kolorado ku czci: Ignacego Paderewskiego, Marii Skłodowskiej Curie, Kazimierza Pułaskiego, Tadeusza Kościuszki, Fryderyka Chopina, Mikołaja Kopernika i Jana Pawła II.
W książce omówiono ułożone alfabetycznie najważniejsze polskie miejsca w czterdziestu sześciu stanach USA, ośmiu prowincjach Kanady, a także w części Meksyku i na Karaibach. Wpisy opisują historyczne znaczenie każdego miejsca. Większość z nich zawiera kolorowe zdjęcie, przedmowy redaktora i innych historyków.
Książka „Footprints of Polonia”, będąca efektem niestrudzonej pracy Ewy Barczyk, może być idealnym towarzyszem podróży dla każdego, kto chce poznać bogatą historię i dziedzictwo Polonii. Jest to także doskonałe źródło informacji dla polskich szkół i organizacji polonijnych, które chcą dowiedzieć się więcej o ciekawych miejscach w swojej okolicy i mogą się nimi pochwalić.
Losy polskiej emigracji w Wisconsin przedstawiła Susan Gibson Mikos, autorka książki „Poles in Wisconsin”, w której opisuje życie polskich osad w tym stanie z ciekawą mieszanką osobistych historii. Dowiadujemy się, że przybysze z Polski byli we wszystkich zakątkach Wisconsin, od przemysłowego centrum Milwaukee po pola uprawne wokół Stevens Point. Do każdego miejsca przywieźli ze sobą głód posiadania ziemi, chęć ciężkiej pracy i pasję do budowania kościołów.
Sympozjum zakończyła dyskusja panelowa „Dorastanie w Chicago”, prowadzona przez Dominica Pacygę. Poprosił on uczestniczące w niej osoby, by opowiedzieli o swoich doświadczeniach związanych z dorastaniem w Chicago, o ich postrzeganiu społeczności polonijnej w Ameryce. „Co to znaczy być Polakiem” – zapytał.
Marlene Magon, absolwentka UIC, emerytowana nauczycielka szkół publicznych w Chicago, dorastała w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w dzielnicy huty stali w południowej części miasta. Jej dziadek chciał, żeby jego dzieci znały język polski, ale ojciec uważał, że bycie Polakiem czasami jest niekorzystne.
– Trochę cierpiał, będąc niekiedy wyśmiewany. Pragnął, żebym ja i moja siostra tego nie doświadczały. Chciał, abyśmy nie mówiły po polsku. Ale jak to zrobić, skoro w mojej okolicy wszyscy moi rówieśnicy byli Polakami. Kiedy mówiłam o jakimś dziecku, moja mama wiedziała, kim ono jest. Znała jego rodziców. Nasi dziadkowie się znali. Na co dzień korzystaliśmy z biznesów, które były w polskich rękach: piekarni, sklepu mięsnego, apteki, lekarza, kwiaciarni, a nawet z zakładu pogrzebowego. Teraz nie mówię po polsku, ale czuję się Polką – podkreśliła Magon.
Marek Dobrzycki, absolwent uniwersytetów Northwestern i Loyola, były dziennikarz i samorządowiec, organizator poradni prawnej Amicus Poloniae, zdradził, że jego dziadek na przełomie wieków przyjechał do Chicago z bratem i siostrą. Mieszkał na południu Chicago, pomagał w budowie – niestety zamkniętego już – kościoła św. Michała Archanioła, mającego słynny fortepian Paderewskiego z Wystawy Światowej.
Jego ojciec został zesłany na Syberię, maszerował z generałem Władysławem Andersem aż do Palestyny, walczył pod Monte Cassino.
– Dorastając, wydawało mi się, że każdy, kto był przed I wojną światową, nie chciał, aby ich dzieci uczyły się języka polskiego, ponieważ byłoby to dla nich źródłem trudności i problemów w integracji ze społeczeństwem amerykańskim. W 1976 roku rodzice wysłali mnie do Polski, gdzie spędziłem całe lato u rodziców mojej mamy. 4 lipca rozpłakałem się, gdy usłyszałam w radiu rozmowę o obchodach dwustulecia Ameryki. Tak, jestem Amerykaninem, ale jestem też dumny z polskiego pochodzenia. Po prostu emocje są przytłaczające, bo moja lojalność wobec Ameryki jest ogromna, a lojalność wobec Polski jest niezmierzona. Dostrzegam też, że ze zniknął stereotyp „głupich Polaków”. Najpierw, kiedy Karol Wojtyła został wybrany na papieża. Amerykanie podziwiali go za intelekt, humanizm, za to, że kochał ludzi na całym świecie. A później, jak zobaczyli Lecha Wałęsę na okładce magazynu „Time”. To zmieniło Amerykę. Nie słyszałem już tych głupich, polskich dowcipów w telewizji i filmach. Nie nazywano już ludzi „głupimi Polakami”. Wydaje mi się, że w jednej chwili to zniknęło – wskazał Marek Dobrzycki.
Daniel Pogorzelski, syn polskich imigrantów, urodzony w Chicago, współautor czterech książek o Chicago, przyznał, że chodził do szkoły podstawowej, nie znając najlepiej angielskiego. Zdarzały się tam różne przypadki, niekiedy smutne, jak ktoś przebił opony w jego rowerze, popychania, aż w końcu, jak to określił, wpadł w „tryb chorobowy”. Przez pięć lat musiał to znieść.
– To się skończyło na przeprowadzce, kiedy moi rodzice kupili dom. W wieku siedmiu lat podróżowałem po Polsce. Spotkanie z rodziną było zdecydowanie kluczowe w moim przejściu od prawdziwej nienawiści do moich rodziców za to, że wychowali mnie po polsku w tym środowisku, do głębokiej miłości. To było także kluczowe dla zrozumienia znaczenia języka polskiego. Dużo czytałem. Szukałem polskich książek na temat doświadczeń osób należących do naszej etnicznej mniejszości, chcąc się z nią identyfikować. Może pewnego dnia jakiś uczony będzie w stanie odgadnąć, jak to było dorastać jako Polak w północno-zachodniej części Chicago” – powiedział.
Kamila Russ w maju ukończy UIC i planuje pracować w Project Vision, organizacji non-profit z siedzibą w Chinatown, zajmującej się korepetycjami.
– Przyjechałam tu, gdy miałam cztery lata. Wylosowaliśmy zieloną kartę w loterii wizowej. Nigdy nie udało mi się wrócić do Polski. Dorastałam przez większość mojego życia w mającym bardzo silną polską społeczność Burbank, w typowej rodzinie imigrantów pierwszego pokolenia. Myślę, że miałam szczęście, ponieważ bardzo szybko opanowałam angielski. Pamiętam, gdy miałam sześć lat. Na początku walczyłam z udawanym angielskim, bawiąc się lalkami. Nie chodziłam do polskiej szkoły, ale dostałam nieformalną edukację języka polskiego od moich rodziców. Więc ilekroć mówiłam po polsku do moich przyjaciół, którzy chodzili do polskiej szkoły, zawsze odpowiadali: mówisz jak moja mama.
Pracuję w organizacji non-profit z pierwszym pokoleniem dzieci imigrantów, które są w Chinatown. Bardzo utożsamiam się z ich doświadczeniami. Mam więc nadzieję, że jako imigrantka, będę ich przewodnikiem – powiedziała najmłodsza uczestniczka panelowej dyskusji.
Dziadkowie i ojciec Emily Helfeld-Grutz, współwłaścicielki Health Fields Deli i nauczycielki edukacji specjalnej, wyjechali z Polski w latach 60. ubiegłego wieku.
– Rodziców mojego dziadka ze strony mamy zamordowano na jego oczach podczas Holocaustu. Był w obozie i został zmuszony do pracy w kamieniołomie. Później przez Sowietów został wywieziony na Syberię, aby wydobywać złoto. W końcu udało mu się wrócić do Polski, gdzie dorastał. Ale niestety, przez doświadczenia mojego dziadka, nie był otwarty na swój judaizm. Nie miał pojęcia, że jest Żydem. Nie wiedział nawet, kim jest Żyd. Antysemityzm był w tym czasie nadal bardzo powszechny w Polsce, co sprawiło, że zapadła decyzja o przeprowadzce do Ameryki. Zamieszkali w Maryland, a później przenieśli się do Chicago, gdzie otworzyli rodzinne żydowskie delikatesy w północnej części Chicago. Mój tata nie chciał, żebym mówiła po polsku, mimo że mama o to go błagała. Nigdy nie wyjaśnił, dlaczego, ale mogę się domyślać, że było to spowodowane jego wczesnymi doświadczeniami w tym kraju, jako dziecko, które nie mówiło po angielsku. Zawsze desperacko chciałam nauczyć się języka polskiego, ale nie miałam, z kim rozmawiać po polsku. Nauczyłam się więc hiszpańskiego, a teraz jestem nauczycielem edukacji dwujęzycznej. Cieszę się, że miałam doświadczenie związane z nauką języka polskiego, bo wiem, jak to jest ważne dla rodziców moich uczniów, chcących, aby zachowali oni swój ojczysty język. Mnie się to nie udało, ale zawsze bardzo chciałam być związana z Polską i jej językiem, i nadal tego chcę – powiedziała, nie ukrywając wzruszenia Emily Helfeld-Grutz.
Monika Sołtys, absolwentka Uniwersytetu Loyola, nauczycielka języka angielskiego ucząca dzieci, dla których angielski nie jest pierwszym językiem, przyjechała do Ameryki w latach 90., gdy miała trzy miesiące.
– Moja mama wylosowała zieloną kartę. Choć byłam naprawdę bardzo mała, kiedy tu przyjechałam, to język polski jest nadal bardzo dużą częścią mnie, jakbym była Polką, zanim stałam się Amerykanką. To moi rodzice nauczyli mnie polskiego, zachowali nasze polskie tradycje, byli po prostu tacy polscy. To dzięki nim, ich ciężkiej pracy i determinacji w zapewnieniu lepszego życia, ukończyłam szkołę i studia. Jestem nauczycielką języka angielskiego w Darien. Chcę zapewnić uczniom i dzieciom inne doświadczenia w szkole, aby czuli się bardziej częścią społeczności, mimo że angielski nie jest ich pierwszym językiem. Jest tak ważne, aby ludzie cenili swoją kulturę, aby cenili to, kim byli od początku i nie bali się tego. Bycie innym jest wspaniałe. Każdy jest inny. I to właśnie wpajam moim uczniom, że w byciu takim nie ma nic złego – podkreśliła Monika Sołtys.
Dariusz Cisowski
[email protected]
Zdjęcia: Mark Dobrzycki