Pierwsze mieszkanie, praca, samochód. Frustracja związana z językiem, łzy tęsknoty i zagubienie. Każdy imigrant dobrze pamięta uczucia towarzyszące startowi w Ameryce. Wielu z nas pamięta również kogoś, kto wyciągnął do nas wtedy pomocną dłoń. To mógł być mały gest, jak materac do pierwszego wynajmowanego mieszkania aż po większe bezinteresowne przysługi i niezapomniane akty życzliwości. Jeżeli dawno nie dziękowałeś osobie, która ułatwiła ci start w Ameryce, to być może w tegoroczne Święto Dziękczynienia jest ku temu dobra okazja.
Agnieszka Kostka: Dziękuję mojej cioci, Justynie Wiśniewskiej
Agnieszka przyjechała do Chicago tuż przed swoimi 21. urodzinami – jak mówi – „zupełnie zielona”. Była w trakcie studiów ekonomicznych w Białymstoku. Ciocia nie tylko od początku doradzała młodej siostrzenicy w sprawach imigracyjnych, ale prowadziła młodą siostrzenicę za rękę we wszystkich, nawet najdrobniejszych sprawach. Zdaniem Agnieszki, to właśnie dzięki cioci „amerykański sen” mógł się jej urzeczywistnić.
– Od moich pierwszych dni w Ameryce ciocia zapowiedziała, że nie pójdę na żadne sprzątanie, lecz do pracy, gdzie mówi się tylko po angielsku – abym mogła dobrze nauczyć się języka. Dwa tygodnie od przyjazdu miałam już pracę w delikatesach, a dwa miesiące później zaczęłam naukę w Wright College. Ciocia tłumaczyła mi dosłownie wszystko – jak dojść do pracy, jak dojechać do szkoły, jak korzystać z Blue Line. Zapłaciła za pierwszy semestr moich studiów. Po pół roku, gdy poprawił się mój angielski, zasugerowała, by znaleźć lepiej płatną pracę. Pomogła też mojemu chłopakowi, gdy po roku dojechał do mnie z Polski.
Ciocia miała ogromny wkład w to, jak potoczyła się moja droga w Ameryce. Z community college poszłam na studia UIC, zrobiłam certyfikat CPA, znalazłam dobrą pracę. Dokładnie cztery lata od mojego przyjazdu kupiliśmy z mężem pierwszy dom. Znajomi Amerykanie z pracy, słysząc to, robili wielkie oczy, gdyż niejednokrotnie oni sami mieszkali jeszcze ze swoimi rodzicami. Dziś oboje z mężem pracujemy w amerykańskich firmach, wychowujemy syna i dobrze nam się powodzi.
Ciociu! Nie ma chyba słów, aby wyrazić moją wdzięczność za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Nie wiem, jak to wyrazić, ale myślę, że Ty wszystko wiesz!
Ewa: Dziękuję Grażynie Kani
W przypadku Ewy trudne początki w Ameryce miały zupełnie inny wymiar. W 2004 r. Ewa przyjechała do Chicago ze świeżo poślubionym mężem, którego poznała w Polsce, a który od lat na stałe mieszkał w Ameryce. Pan młody w rodzinnej wsi miał opinię anioła. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna.
– Mąż nie chciał, żebym pracowała, nakazywał mi siedzieć w domu. Miał pretensje, że się maluję, zbyt ładnie ubieram. Przyjechałam z córką z pierwszego małżeństwa, nie mówiłam po angielsku, nie wiedziałam, jak się poruszać w amerykańskiej rzeczywistości. Jedyną osobą, którą znałam, była Grażyna Kania. To ona powiedziała mi „Dziewczyno, ty nie wiesz, za kogo wyszłaś”. Gdy mąż po raz pierwszy mnie uderzył, trzy miesiące od przyjazdu, byłam w tak wielkim szoku, że wyszłam z domu i szłam przed siebie parę mil, zupełnie nie wiedząc, co się ze mną dzieje. I wtedy wykonałam ten jeden telefon – do Grażyny. Powiedziała, żebym przyjechała do niej pierwszą taksówką.
To Grażyna skierowała mnie do Zrzeszenia Amerykańsko-Polskiego, gdzie pomogli znaleźć psychologa i adwokata do sprawy rozwodowej. To ona kazała mi kupić „Dziennik Związkowy”, gdzie znajdę ogłoszenia o pracę, abym mogła się uniezależnić i stanąć na nogi. To Grażyna wytłumaczyła, jak poruszać się autobusem, pomogła wynająć mieszkanie, załatwić opiekę nad córką. Gdy zrozpaczona i zagubiona myślałam o powrocie do Polski, to ona uspokajała i tłumaczyła. Życie w Chicago powoli stawało się łatwiejsze – dzięki Grażynie. Zawsze miała dla mnie czas, mimo że miała trójkę małych dzieci i byłam dla niej praktycznie obca.
Grażyno, jesteś cudowną osobą, prawdziwym aniołem. Dziękuję za Twój czas, otwartość i wytrwałość. Dziękuję za to, że mnie uratowałaś!
Eva Hajnos: Dziękuję Panu Stanleyowi
Eva miała 16 lat, gdy w 1982 r. wraz z rodzicami i dwójką rodzeństwa w wieku 11 i 7 lat wylądowali na chicagowskim O’Hare jako uchodźcy z Austrii. Jak wspomina, z lotniska odebrali ich przedstawiciele ówczesnej opieki społecznej. Nie otrzymali jednak od agencji opieki, na jaką liczyli. Przydzielono im nędzne mieszkanie w niebezpiecznej dzielnicy. Rodzice byli załamani. Jak wspomina Eva, ojciec rozważał nawet samobójstwo. Na szczęście matka zachowała zimną krew i zadzwoniła do Pana Stanleya – którego numer dostała od innej polskiej rodziny „na wszelki wypadek”.
– Pan Stanley, Polak, okazał się wspaniałym, dobrym człowiekiem, który pomógł nam zupełnie bezinteresownie. Był już po sześćdziesiątce i na emeryturze, i mieszkał w domu w Wicker Park ze swoim partnerem. Za głównym domem mieli mały guest house, gdzie pozwolił nam się wprowadzić. Pamiętam, że w pierwszych tygodniach nie mogłam nic jeść, nic mi nie smakowało. Pan Stanley zabierał nas na zakupy, zapoznał z polskimi rodzinami. Mieszkaliśmy u niego parę miesięcy. Stopniowo rodzice stawali na nogi, a trzy lata później byli w stanie kupić swój pierwszy dom. Upłynęło już tyle lat i choć nie pamiętam nawet nazwiska Pana Stanleya, to nigdy nie zapomnę pomocy, jakiej udzielił naszej rodzinie.
Małgorzata Matuszak: Dziękuję Jarosławowi Jasiakowi
Gdy rodzina Matuszak niespodziewanie wylosowała „zieloną kartę”, miała w Polsce poukładane życie, dwoje dzieci i dobrze prosperujący biznes. Zapadła decyzja – trzeba zabrać cały dorobek i jechać do Ameryki. W Stanach nie mieli żadnych krewnych. Niania, która opiekowała się dziećmi Matuszaków w Polsce, skontaktowała ich ze swoim chrześniakiem, Jarosławem Jasiakiem.
– Jarek odebrał nas z lotniska i wynajął mieszkanie na start, wyłożył za nas zadatek. Nigdy nie zapomnę, jak zabrał nas na pierwszy obiad do Czerwonego Jabłuszka na starym Jackowie i na pierwsze zakupy do Jewela. Męża wziął do pracy „na kontraktorce”, mnie pomógł szybko znaleźć pracę. Pomagał nie tylko z formalnościami, ale ze zrozumieniem amerykańskiej rzeczywistości. Pamiętam, jak płakałam po pierwszej nocce na sprzątaniu na lotnisku… Z Polski przywiozłam same garsonki i szpilki... „Nie martw się, taka jest Ameryka. Pójdziemy na zakupy i kupisz sobie portki” – powiedział. Zawsze rozweselał, pocieszał, wyjaśniał i prowadził.
Gdy już stanęliśmy na nogi i chcieliśmy oddać mu pieniądze za mieszkanie, tylko na nas popatrzył i powiedział: „Zarobić jest łatwo, ale odłożyć trudno. Ja wam pomogłem – wy pomóżcie następnemu”. Oczywiście nie wziął tych pieniędzy.
Jarku! Jesteś bardzo dobrym, uczciwym, odpowiedzialnym człowiekiem. Za Twoją pomoc i czas, za wszystko – jeszcze raz dziękuję!
Dorota Pikul: Dziękuję Polonii
Dorota Pikul w lipcu 2018 r. była w pracy, kiedy sąsiadka z sąsiedniego budynku zadzwoniła, żeby natychmiast przyjeżdżała, bo na osiedlu się pali. Stała i patrzyła, jak z dymem znika osiem lat ciężkiej pracy w Ameryce. Nastoletnie dzieci Doroty były wówczas na wakacjach w Polsce. W pożarze osiedla w Prospect Heights setki mieszkańców, w tym wiele polskich rodzin, straciło dach nad głową i dobytek.
– Przez cztery lata pracowałam na dwie zmiany, łącznie z weekendami, żeby coś mieć. Mieszkanie było odnowione, wyremontowane. W jednej chwili zostałam z niczym. Ale tuż po pierwszym szoku zewsząd zaczęła napływać pomoc. Nie sposób zliczyć osób, które wyciągnęły do mnie wówczas pomocną dłoń. Począwszy od mojej mamy Marii Pikul, która dała schronienie i wsparcie przez dzień i noc, przez przyjaciółkę Elżbietę Murias, która była ze mną w tych trudnych chwilach, mimo że miała ciężko chorego męża, aż po dobrych ludzi, którzy załatwili nowy akordeon dla mojego syna. Pomógł nam też bardzo sklep Deli 4 You i wiele polonijnych organizacji: Zespół Pieśni i Tańca Wici, Związek Narodowy Polski, Ośrodek Jezuicki i wiele innych.
Nikomu nie życzę, by znalazł się w sytuacji, gdy w jednej chwili traci swój cały dobytek. Jednak zalew pomocy, z jaką się wtedy spotkałam, był przytłaczający. Jestem dozgonnie wdzięczna wszystkim razem i każdemu z osobna. Nie jestem w stanie wyliczyć wszystkich moich dobroczyńców, ale pamiętam o każdym. Ja i dzieci też staramy się zawsze pomagać innym, bo wiemy, że nasza pomoc wróciła do nas tysiąc razy większa. Wierzę, że dobro zawsze wraca oraz że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Zdjęcia z archiwum bohaterów reportażu