(Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")
Warszawa - Kiedy, po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów prezydenckich, nowo wybrany prezydent RP Lech Kaczyński stwierdził, że "przede mną niezwykle trudne zadania, a przed Polską trudna droga", myślał głównie o długofalowych trudach oczyszczania i przebudowy struktur państwowych. Ale pierwsze trudności wystąpiły już przy samej próbie stworzenia sensownego rządu.
Wbrew dość powszechnym przekonaniom, że po wyborach prezydenckich, zniknie presja przedwyborczej rywalizacji i będzie można się już spokojnie dogadać w sprawie nowego gabinetu, tak się nie stało. Przedwyborcze prężenie mięśni i szafowanie sloganami zastąpiła powyborcza rywalizacja o teki ministerialne i zakres władzy każdego z koalicjantów w przyszłym gabinecie.
Chyba należałoby powiedzieć "niedoszłych koalicjantów", bo spór wokół marszałka Sejmu zadał bodaj śmiertelny cios próbom zbudowania wspólnego rządu. Według wstępnej umowy PiS z PO, marszałkiem Sejmu miał być ktoś z Platformy, a PiSowcy chętnie na tym stanowisku widzieliby Donalda Tuska. PO jednak obstawało przy Bronisławie Komorowskim, który szczególnie zajadle w czasie kampanii atakował Lecha Kaczyńskiego i przez to stał się dla PiS nie do przyjęcia. "Marszałek powinien być arbitrem i w miarę bezstronnym organizatorem prac Sejmu, który potrafi posłów godzić, a nie skłócać" argumentowało PiS.
Platforma nie godziła się na innego kandydata niż Komorowski, więc PiS zaproponowało swojego, Marka Jurka (dawniej ZChN), który wygrał, zdobywszy 265 głosów, w tym Samoobrony, PSL i LPR. Na Komorowskiego głosowali tylko posłowie Platformy, a postkomuniści wstrzymali się od głosowania. Liderzy PO uznali to za koniec koalicji i wygląda na to, że PiS będzie rządziło samodzielnie, mimo uciążliwości rządu mniejszościowego. Czy w takiej sytuacji da się zbudować zapowiadaną IV RP?
Jak wyraźnie ukazały przykłady ekipy Jerzego Buzka czy jego następcy Leszka Millera, wówczas każde głosowanie wisi na włosku. Przedstawiciele rządu mniejszościowego muszą chodzić na żebry wśród posłów, błagając o głosy, a te prawie nigdy nie są darmowe: "My w głosowaniu poprzemy wasz projekt rządowy, ale za to wy musicie.....(i tu następują różne ukłony, przywileje i ustępstwa na rzecz łaskawego głosodawcy)". Choć z drugiej strony w polityce nigdy się nie mówi "nigdy". Bywało już, że z rządów (np. AWS, czy SLD) jedne partie wychodziły, więc nie jest powiedziane, że koncepcja koalicyjna jest pogrzebana raz na zawsze.
Nieumiejętność pogodzenia się z przegraną Platformy Obywatelskiej, we wrześniowych wyborach parlamentarnych oraz w wyborach prezydenckich, dobitnie zademonstrował lider PO Jan Rokita. Występując w telewizji z desygnowanym na premiera Kazimierzem Marcinkiewiczem u "królowej" wywiadu telewizyjnego, Moniki Olejnik, siedział skwaszony, albo podnosił nierealistyczne żądania. Niezadowolony był z tego, że zwycięska partia Prawo i Sprawiedliwość chce w przyszłym rządzie zarezerwować dla siebie wszystkie ministerstwa i agendy siłowe.
Marcinkiewicz tłumaczył, że po to w ogóle zakładano PiS, żeby walczył o silne i efektywne państwo, wykorzenił korupcję i wszelkie inne przejawy nieuczciwości. Ale podkreślił, że mimo swego zwycięstwa wyborczego, PiS przewiduje równe rozdzielenie tek ministerialnych. Platformie dostałyby się m.in. takie kluczowe resorty jak obrony narodowej i spraw zagranicznych.
Kontrola PiS nad Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, wymiarem sprawiedliwości i tajnymi służbami wydaje się rozsądnym rozwiązaniem, jeśli poważnie ma się podejść do usuwania zjawisk korupcjogennych. Rozdzielenie tych kompetencji między obie partie (choć propagandowo może i wyglądałoby to demokratyczniej i sprawiedliwiej) mogłoby bowiem doprowadzić do nikomu niepotrzebnych sporów ambicjonalnych i kompetencyjnych, do walki o wpływy, a w rezultacie do szkodliwych napięć odciągających funkcjonariuszy od postawionych im zadań. A zadania są przeogromne!
Warto przypomnieć, że pod względem skorumpowania władz, Polska znajduje się na poziomie zacofanych krajów Trzeciego świata. Według ogłoszonych niedawno przez międzynarodową organizację Transparency International (co można by przetłumaczyć jako "międzynarodówka przejrzystości"), Polsce przyznano 3,4 punkty na 10stopniowej skali, na której 10 to całkowity brak korupcji w życiu publicznym. Taką samą ocenę jak Polska otrzymały Egipt, Lesotho, Burkina Faso, Syria i Arabia Saudyjska, a z krajów europejskich Chorwacja.
Spośród 159 przebadanych krajów Polska znalazła się na 70. miejscu. Nawiasem mówiąc, do krajów najmniej dotkniętych korupcją zaliczono Finlandię (9,7 punktów), Nową Zelandią (9,6), Singapur (9,4) i Szwecję (9,2). Jako najbardziej skorumpowane kraje świata oceniono b. sowiecki Turkmenistan (1,0), Haiti (1,8) i Nigerię (1.9).
Zamiast przystąpić do pracy jak najszybciej, politycy PO uciekali się do różnorakiej presji i szantażu wobec PiS. Może wejdą do rządu, a może nie. Może pozostaną w opozycji i poprą jedynie te ustawy, które im odpowiadają. Mimo krążących pogłosek (prawdopodobnie celowo puszczanych w obieg przez PO), że PiS zastanawia się nad koalicją z Lepperem i ludowcami, Marcinkiewicz i inni przywódcy partii braci Kaczyńskich konsekwentnie je dementują.
Rokita, który nie może się z tym pogodzić, że fotel premiera mignął mu koło nosa, nawet sformułował tezę twierdzącą, że "wygrana prof. Lecha Kaczyńskiego oznacza, że teraz Platformie należy się dużo więcej, niż gdyby prezydentem został Tusk. Taka jest logika sytuacji". Byłaby w tym jakaś logika, gdyby celem działań politycznych było zrekompensowanie Platformie porażki wyborczej i dogadzaniu jej zachciankom "na otarcie łez". Celem powinno być jednak skuteczne rządzenie zgodnie z demokratycznym werdyktem wyborców.
Podczas gdy przed kamerami i w zacisznych gabinetach wokół tworzenia rządu trwały jeszcze rozmowy i targi, w świecie medialnym i naukowym panowała konsternacja. Niby wolne media i niezależna nauka powinny być normą w demokratycznym państwie, ale w czasie ostatnich kampanii wyborczych oba te środowiska były dalekie od bezstronności. Kiedy ogłoszono oficjalne wyniki, daleko odbiegające od większości sondaży przedwyborczych, w kręgach "opiniobadawczych" jak i w mediach zapanowała konsternacja.
Zaczęto zaprzeczać, jakoby ośrodki sondażowe popełniły błędy metodologiczne, a media straszyły ludzi Kaczyńskim, wychwalając przy tym Tuska. W wielu warszawskich redakcjach, biurach i urzędach żartowano, że jeśli wygra Kaczyński to trzeba się pakować i uciekać za granicę. Nie tylko w kręgach postkomunistycznych, które w tym przodują, mawiano, że "kaczyzm" to polska odmiana faszyzmu. W dużych firmach międzynarodowych dawano do zrozumienia, że zwycięstwo Kaczyńskiego doprowadzi do ucieczki zagranicznych inwestorów z Polski. Popieranie Kaczyńskiego stało się "politycznie niepoprawne", więc pod taką presją wielu ludzi się do tego ankieterom nie przyznało. Ale jak przyszło co do czego, większość głosujących oddało głos zgodnie z własnym sumieniem, nie według mitów i uprzedzeń "poprawności politycznej".
Trochę to przypomina sytuację wśród "nieświętej pamięci" Unii Wolności, która przeżywała niebywały szok, kiedy raz po raz wyborcy ją odrzucali. "Jak to, my co zawsze wiemy lepiej, dlaczego naród nas się nie słucha. Widocznie do tego jeszcze nie dojrzał" taki był ogólny ton wielu wypowiedzi tego środowiska. Ale to nie naród podał się do dymisji, tylko Unia Wolności i jej następczyni Partia Demokratyczna. Ale choć środowisko to już od ośmiu lat jest poza sceną polityczną, jego niedobitki nadal działają w Platformie i prawdopodobnie, dlatego partia ta z takim trudem przyznaje się do przegranej.
Dla uzasadnienia "jedynie słusznej linii" PO, powstają dość karkołomne tezy. Przykładowo na antenie Polskiego Radia prof. Henryk Domański z Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk powiedział ostatnio, że to Tusk "jest wielkim wygranym tych wyborów, bo oto kandydatliberał otrzymał w wyborach blisko 50 proc. głosów". Skoro proliberalne media postawiły na Tuska i PO, to nawet w chwili klęski należy ich wspierać propagandowo. Logika jest taka, że tylko rząd z silną Platformą daje gwarancje, iż Polska nie stanie się "państwem zaściankowym", jak powiedziała prof. Lena KolarskaBobińska z Instytutu Spraw Publicznych.
Gdyby większość w kraju stanowili dziennikarze, socjologowie, siły dużego pieniądza i libertyńsko nastawieni studenci, to Tusk by wygrał bez najmniejszych wątpliwości. Kandydat Platformy był faworytem biznesmenów wyzyskujących swoich pracowników i swoje państwo dla maksymalizacji zysków, młodych, dobrze sytuowanych profesjonalistów, wojujących feministek, postkomunistów, homoseksualistów, ateistów i animatorów pornobiznesu.
Za Kaczyńskim głosowali zwykli, normalni Polacy, robotnicy, rolnicy i intelektualiści, mieszkańcy miast i wsi. Jedni dobrze wyszli na transformacji i żyją w dostatku, lecz świadomość przeżartego korupcją i okradanego przez postkomunistów państwa napełnia ich obrzydzeniem. Nie brak i takich, których dotknęła plaga biedy i bezrobocia, którzy nie mają co do garnka włożyć ani za co opłacić czynsz czy dzieci odziać i obuć, bo np. jedyny miejscowy pracodawca zbankrutował.
Ale niezależnie od sytuacji materialnej, olbrzymią większość elektoratu Kaczyńskiego łączą takie wartości jak honor, wiara, patriotyzm i przyzwoitość oraz przekonanie, że mądry, silny i moralnie zdrowy naród może powstać jedynie na bazie mądrej, silnej i moralnie zdrowej rodziny. I jeszcze jedno: nadzieja, że obecną, złą sytuację da się zmienić w dającej się przewidzieć przyszłości na lepsze.
Robert Strybel
Czy mniejszościowy rząd PiS?
- 10/30/2005 07:42 PM
Reklama