Pomoc niesiona Ukrainie przez Polskę ma różne wymiary. Przeważnie pomoc liczona jest w serdeczności i empatii, choć nie wszyscy zgadzają się z takim podejściem.
– Empatia? Nie myślę w ten sposób – mówi Małgorzata, młoda prawniczka z Lublina. – Pomagam, bo taka jest potrzeba. Nie ubieram tego, co robię, w wielkie słowa, choć rozumiem, że dla niektórych to istotne.
Małgorzata „swoją” rodzinę z Ukrainy, z Kijowa, odnalazła na Facebooku.
– Byłam wtedy w Warszawie, gdzie mam mieszkanie. Załatwiałam zawodowe sprawy. Ktoś z Saskiej Kępy, jakiś dziennikarz, pytał o lokum dla czwórki osób z Ukrainy, w tym dla kilkudniowego dziecka. Odezwałam się do niego. Płaciły na Saskiej Kępie jakieś dość wysokie opłaty. Zaproponowałam moje mieszkanie. Jest małe, ale może będzie im odpowiadać, pomyślałam. Wkrótce doszło do spotkania.
Wtedy Małgorzata poznała historię dwóch kobiet, matki i córki oraz dwójki dzieci, kilkudniowego Igora i ośmioletniej Soni. Uciekli z Kijowa po dwóch dniach spędzonych w schronie. Maleńki Igor w dniu rozpoczęcia wojny miał… dwa dni. – Kobiety przyjechały do Polski po koszmarnej podróży z niewielkim dobytkiem. Stały w wielokilometrowym kordonie uciekinierów. Tutaj chcą tylko spokoju i jakiejś stabilizacji. Ale tak naprawdę marzą o jednym – żeby wrócić do swojego domu, w Kijowie, nad Dniepr. Pokazują zdjęcia mieszkania, bliskich, którzy tam pozostali, starszych krewnych i mężczyzn. Oni pozostali, by bronić domu – relacjonuje rozmowę z uchodźczyniami Małgorzata.
Od razu okazało się, że kobietom i dzieciom trzeba pomóc, wyposażając je w niezbędne sprzęty. Dla dziecka była jedynie gondolka, która zmieściła się do małego auta. – Szukałam potrzebnych rzeczy w internecie, jest wiele grup społecznościowych oferujących tego rodzaju wsparcie za darmo. Szybko ruszyła pomoc sąsiedzka. Ania, także prawniczka, ma synka, Olka. I wiele rzeczy po nim. I zaczęła wciągać do pomocy sąsiadów – dodaje Małgorzata.
– Celowałyśmy w potrzeby tych pań, ale przede wszystkim w potrzeby dzieci – wyjaśnia Anna. – Jako mama rozumiem, czego potrzebuje taki maluszek. Dla mnie to niepojęte, że los wystawia ludzi, starszych, kobiety i dzieci na taką próbę. Trafiają na granicę z jedną torbą mamy z dziećmi na rękach, niepewne swojego losu, przerażone tym, że nagle utraciły poczucie bezpieczeństwa – one i ich dzieci, zaś ich ojcowie, mężowie, bracia, wujkowie nagle mają karabiny w rękach albo pomagają w obronie cywilnej.
Tuż po wybuchu wojny wielu sąsiadów Ani, tych dalszych i bliższych, włączyło się w pomoc Ukraińcom. – Byli tacy, którzy jeździli na granicę z artykułami sanitarnymi, kocami, artykułami spożywczymi. Z narzeczonym zaangażowaliśmy się w pomoc jednego z urzędów na terenie Rembertowa. Tam zawieźliśmy pierwsze dary. Wielu sąsiadów dołączyło do nas. To były między innymi pieluszki, mokre chusteczki, dania instant, przekąski dla dzieci. Zresztą tam, na miejscu, w Rembertowie, okazało się, że pomoc jest masowa. Ludzie przynosili nie tylko odzież i zabawki dla dzieci. Były też latarki, materace. Potem, tak jak już wspomniała Małgosia, postawiliśmy na pomoc celową, dla konkretnych osób, dla dzieci w określonym wieku. Do „naszej” rodziny z Kijowa już trafił wózek dla Igorka, bujaczek. Kilka dni temu Igor trafił do lekarza na swoją pierwszą wizytę kontrolną po urodzeniu. Wcześniej nie było to możliwe. Mama Igora ma już na szczęście nadany pesel, co uprawnia ją do opieki zdrowotnej.
– Wciąż myślą o domu i o tym, aby jak najszybciej wrócić do Kijowa – mówi pani Małgorzata, właścicielka mieszkania, w którym mieszkają kobiety. – Jeśli im się spodoba, mogą zostać na dłużej. Niestety, rzadko kto ma przekonanie, że stanie się to szybko. Chyba tylko Ukraińcy żyjący nadzieją. Porozumiewamy się z pomocą translatora, ale często nie trzeba wielu słów, żeby się zrozumieć – podkreśla.
W Lublinie pani Małgorzata mieszka w pobliżu Konsulatu Ukrainy. – Widzę, że ludzie szukają tam pomocy. Widzę moją mamę, która jako lekarka pomaga siostrom zakonnym w Nałęczowie, gdzie trafiają dzieci z ukraińskich domów dziecka. Wszystkich nas, pomagających, łączą nie wielkie słowa, lecz zwykła potrzeba niesienia pomocy ludziom, którzy przeżywają tragedię – mówi Małgorzata.
– Każdy z nas może znaleźć się w takiej sytuacji – twierdzi Anna, pytana o motywację. Opowiada też, jakie wsparcie Ukrainie okazali jej przyszli teściowie. – Z Ukrainy pochodzi wieloletnia opiekunka nestorki rodziny. Udało się ściągnąć do Polski wielu jej krewnych i znajomych. Wszyscy mają pracę, dach nad głową. Takiej sąsiedzkiej pomocy, takich rodzin, które pochylają się nad tragedią wojny, jest w Polsce mnóstwo. Działamy każdy na swoją miarę, ze świadomością, że będzie to pomoc długofalowa. Z sercem na dłoni – podsumowuje Anna.
Jolanta Wojciechowska
dziennikarka mieszkająca w Polsce i w USA