Polacy pomagają Ukraińcom. Korespondencja z Polski.
Ukraińcy uciekający przed wojną docierają do serca Warszawy umęczeni i udręczeni niepewnością losu. Gdy na peron wjeżdża kolejny pociąg z Przemyśla, czekają już na nich wolontariusze. Noszą jaskrawe kamizelki, niektóre z napisem „Tłumacz”. Jest policja, strażacy, służby miejskie. Kierują uchodźców do hali głównej, gdzie zlokalizowano coś w rodzaju centrum dowodzenia.
Lena
Przy poszczególnych stanowiskach co chwilę tworzą się wężowe kolejki. Porusza widok dzieci. Kilkuletnia dziewczynka przycupnęła przy bagażach jej i mamy. – W czym mogę pomóc? – pyta małą Ukrainkę Lena, wolontariuszka, która na Centralnym spędziła już kilka dni. Niespodziewanie w rękach dziewczyny widać maskotkę, różową świnkę Peppa. Zanim udzieli mamie informacji, przełamuje lody z jej córeczką.
– Pochodzą z okolic Charkowa – mówi chwilę później Lena. – Bóg wie, jak długo podróżowały na granicę ukraińsko-polską. Ojciec dziewczynki został w Charkowie, bo walczy. W Polsce nie mają nikogo. Uciekły, zabierając najpotrzebniejsze rzeczy. To i tak dobrze, bo są tacy, którzy zgłaszają się do nas dosłownie tak, jak stali w momencie ewakuacji. Wszyscy cierpią w tej sytuacji, ale najtrudniej jest dzieciom i osobom starszym. Wczoraj mieliśmy tu starszego mężczyznę z Kijowa, w lekkim płaszczu i dokumentami w kieszeni. Nie miał telefonu i żadnego kontaktu z rodziną, która pogubiła się gdzieś w przygranicznym chaosie. Trafił do jednego z domów i przyjęto go jak swojego. Polacy, u których zamieszkał, obiecali, że pomogą mu jakoś dotrzeć do bliskich. Na początek dostał od nich telefon z dużymi cyframi, bo niedowidzi, a wcześniej na dworcu – kartę do tego telefonu. Karty są rozdawane za darmo tak jak leki, żywność i woda. Bardzo dziękował i mnie, i tym ludziom, aż miałam łzy w oczach i przypomniał mi się mój dziadek.
Chociaż Lena jest dopiero przez kilka dni w wolontariacie, to już nauczyła się, że musi opanować emocje, bo bez tego nie da się efektywnie pomagać. A przecież ona i jej podobni, najczęściej młodzi ludzie, po to są na Centralnym. Chwilę potem już biegnie dalej. – Hej, chłopcy, chcecie coś do picia, do jedzenia? Pyta czterech, pięcio-sześciolatków, z których jeden śpi z głową opartą na plecaku. Mamy są obok, pytają o możliwość dotarcia do Berlina, gdzie mają rodzinę.
Andriy
Poznajemy się przypadkiem. Andriy ma jedenaście lat. Jedziemy autobusem nr 160. Ja na Centralny, on z babcią też. W autobusie rozmawiają cicho, ale chyba nie są pewni trasy. Babcia, siedząca obok mnie, podpytuje w końcu. – Na dworzec dojedziemy? Potwierdzam. Zwykły kurs autobusu z Białołęki około 40 minut do Centralnego. Nie ma tłumu. Andriy z dezaprobatą patrzy na babcię, która najwyraźniej ma ochotę porozmawiać. – Wie pani, on jest zły na tę sytuację, bardzo przeżywa – mówi do mnie kobieta. „Odgrzewam” mój szkolny rosyjski, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć zatroskanej Ukraince, choć wiem już z różnych źródeł, że Ukraińcy nie zawsze chcą rozmawiać po rosyjsku. Mają uraz. Ale rozmowa zaczyna się toczyć własnymi drogami. Dowiaduję się, że Andriy i jego babcia jadą na Centralny szukać tam cioci, która od kilku dni jest w drodze do Polski. Wczoraj miała przekroczyć granicę i przyjechać do Warszawy. – My tutaj w Polsce już od trzech dni – zwierza się kobieta. – Dostaliśmy pomoc, jakiej się nie spodziewaliśmy. W prywatnym domu przyjęli nas ludzie, których nigdy do tej pory nie widzieliśmy. Nie znamy ich. Ale są serdeczni i bardzo pomocni. Z Odessy, gdzie mieszkamy, uciekliśmy z córką i jej dwójką dzieci. Wnuczka jest trochę przeziębiona, bo nasza droga, to była droga przez mękę. Najpierw była długa trasa samochodem, a potem do granicy szłyśmy pieszo. Wszystko żeśmy tam zostawili. Naszych najbliższych, naszych ukochanych, nasz dom. Mój syn i zięć, ojciec Andryja, zostali. Walczą. Andryj się przeciwko temu buntuje. Ot, młody chłopczyk, który wiele rozumie, ale niewiele może zrobić. My, starzy ludzie, znamy wojnę, ale dzieci? Kto nam zgotował taki los? – pyta Ukrainka.
Tłumy na dworcu
Na Centralnym stają w długiej kolejce do informacji. Mam nadzieję, że odnajdą ciocię, ich łącznik z dawnym, pokojowym światem, który wywrócono do góry nogami. Andryj przejmuje telefon komórkowy babci, która popłakuje, widząc tłumy na dworcu. Dzieci, dorosłych, starszych, często na wózkach. Tuż obok ratownicy medyczni zajmują się kobietą, która zasłabła. Stoję razem z nimi, pocieszając kobietę, a ona nagle przerywa mi. – Wie pani, pani pojedzie do domu i ugotuje zupę. Ja też bym tak chciała, wrócić do swojego domu i po babcinemu nakarmić bliskich. Dlaczego nam to odebrano? – żali się kobieta.
Na trzech warszawskich dworcach, Centralnym, Zachodnim i Wschodnim, są ośrodki dla uchodźców. Ale na Zachodnim w przebudowie, bo 13 marca był pożar i ewakuowano 400 osób. Asia napisała na forum: „Pojechałam do Warszawy Zachodniej jeszcze przed ewakuacją. Na dworzec autobusowy. Zarejestrowałam się jako wolontariuszka i po pół godzinie znaleźliśmy mamę i dwóch synów. Tu jest dużo osób w tranzycie, chcą tylko przespać się w cieple, chwilę odpocząć i jadą dalej”.
Z ośrodków na dworcach uchodźcy, którzy deklarują pozostanie w Polsce, są kierowani do m.in. Torwaru, hali w Ursynowie i hali Expo w Nadarzynie. Wolontariuszy, jak się szacuje, jest około 6 tysięcy. Warszawiacy zaoferowali uchodźcom ponad 4 tysiące mieszkań, miasto przygotowało prawie 3 tysiące takich miejsc. Wolontariuszom pomagają m.in. grupy wsparcia relokacji uchodźców złożone z żołnierzy Mazowieckiej Brygady Obrony Terytorialnej. Grupa wolontariuszy z Dworca Centralnego utworzyła w internecie źródło informacji, gdzie na bieżąco można przeczytać, co jest potrzebne. „Nie przyjmujemy pieniędzy ani odzieży” – taki napis na Centralnym jest widoczną informacją dla tych wszystkich, którzy w odruchu serca zjawiają się tutaj codziennie. Mimo to pytają, jak pomóc, przywożą różne rzeczy, na przykład słoje z zupami czy leki. Polacy otworzyli serca. Ale co dalej?
Jolanta Wojciechowska
Od Redakcji: autorka artykułu, jest niezależną dziennikarką mieszkającą w Polsce i USA.