Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
niedziela, 17 listopada 2024 00:18
Reklama KD Market

Tragiczny wyścig polarny

Pod koniec roku 1911 odbywały się jednocześnie dwie wyprawy na biegun południowy. Na czele jednej z nich stał Norweg Roald Amundsen, który 14 grudnia osiągnął swój cel w towarzystwie czterech towarzyszy. Pięć tygodni później na biegun dotarł też Anglik Robert Scott. Obie te eskapady miały dramatycznie różny finał – Amundsen wrócił bezpiecznie do bazy, natomiast Scott wraz ze współpracownikami zginął w czasie drogi powrotnej...

Dość dziwnym aspektem tych wydarzeń było to, że początkowo Amundsen i Scott nie wiedzieli o tym, iż uczestniczą w tak kuriozalnym wyścigu polarnym. Ten drugi dowiedział się o wyprawie Norwega w chwili, gdy znajdował się już u wybrzeży Antarktydy i prowadził ostatnie przygotowania do marszu w kierunku bieguna. Być może niektóre decyzje podjęte później przez Scotta wynikały z faktu, iż chciał on za wszelką cenę wyprzedzić swojego norweskiego rywala. Jednak historycy są w miarę zgodni co do tego, że Amundsen przygotował swoją wyprawę w sposób niemal perfekcyjny, natomiast Scott popełnił kilka poważnych błędów, które ostatecznie doprowadziły do tragedii.

Norweska precyzja

Początkowo Roald Amundsen planował zorganizowanie wyprawy na biegun północny. Rozpoczął szeroko zakrojoną akcję zbiórki funduszy, a także uzyskał zgodę Fridtjofa Nansena na użycie jego dawnego statku Fram. Przygotowania do tej ekspedycji zostały zakłócone w 1909 roku przez wiadomość o dotarciu na biegun północny Fredericka Cooka i Roberta Peary’ego. Amundsen zmienił więc plany wyprawy i postanowił skierować ją na biegun południowy.

Jego baza wypadowa została zorganizowana w Zatoce Wielorybiej, wcinającej się w Lodowiec Szelfowy Rossa. Po kilku miesiącach przygotowań, wyprawach przygotowawczych i jednej nieudanej próbie zdobycia bieguna, Amundsen opuścił bazę wraz z czterema towarzyszami 20 października 1911 roku. Scott ze swojej bazy, znajdującej się o 60 mil dalej od bieguna, wyruszył 1 listopada.

Norweg do swojej eskapady przygotował się bardzo gruntownie. Postanowił korzystać wyłącznie z psich zaprzęgów i wybrał grupę niezwykle wytrzymałych czworonogów. Dzięki temu większość drogi ludzie Amundsena przebyli na saniach, pokonując dziennie dystans około 30 kilometrów. Przez trzy lata poprzedzające wyprawę Amundsen i jego ludzie trenowali jazdę na nartach w trudnych warunkach. Czterech członków jego ekipy doskonale radziło sobie z różnymi instrumentami nawigacyjnymi.

Amundsen postanowił, że w czasie marszu w kierunku bieguna wszyscy uczestnicy wyprawy odziani będą w lekkie futra eskimoskie, a nie w grubą i znacznie cięższą odzież wełnianą. Zdecydował też, że jego sanie będą obciążone tak, by były załadowane odpowiednimi materiałami (paliwem, prowiantem, itd.), ale pozostawały lekkie. Ponadto ładunek został na nich umieszczony w taki sposób, że dotarcie do potrzebnego przedmiotu nie wymagało rozładowywania wszystkiego. Wreszcie Amundsen zdecydowanie odżegnał się od prowadzenia jakichkolwiek badań naukowych, co oznaczało, że nie zatrzymywał się niepotrzebnie po to, by zbierać próbki skał i minerałów. Jego jedynym celem było zdobycie bieguna. – Ja nie chcę żadnych przygód – powiedział. – Do przygód dochodzi wtedy, gdy coś idzie nie tak jak trzeba.

Okazało się, że jego filozofia okazała się niezwykle skuteczna. Podczas wędrówki jego ekipa odkryła Lodowiec Axela Heiberga, dzięki któremu Amundsen przedostał się na Płaskowyż Polarny. Umiejętne użycie nart i psich zaprzęgów umożliwiło zespołowi szybkie i pozbawione większych problemów dotarcie do bieguna. Norwegowie rozwinęli tam flagę narodową, wypalili cygara i rozbili niewielki obóz. Na biegunie zostali kilka dni, po czym wyruszyli w drogę powrotną. Ona również odbyła się w zasadzie bez żadnych większych problemów.

Wszyscy uczestnicy wyprawy dotarli z powrotem do bazy 25 stycznia 1912 roku, a następnie wrócili do Norwegii. Amundsen stał się w swoim kraju bohaterem i wygłaszał w różnych miejscach odczyty. W roku 1926 zdobył też biegun północny. Dwa lata później zginął w katastrofie lotniczej.

Angielski chaos

Już na początku podróży Roberta Scotta pojawiły się pierwsze trudności. Jego statek Terra Nova omal nie zatonął podczas sztormu, a później utknął w lodzie na 20 dni. Ostatecznie Scott dopłynął na Antarktydę, a jego wyprawa ruszyła z wyspy Rossa, która być może nie była idealnym miejscem na bazę wyjściową.

Współcześni historycy twierdzą, że genezą porażki Scotta w jego wyścigu na biegun południowy było to, iż był on zauroczony wizją wielkiej przygody ku chwale brytyjskiego imperium. Na niektóre potencjalne trudności czekające go na trasie patrzył przez pryzmat romantycznej wizji bohaterskiego podboju odległego i mało przyjaznego kontynentu. Miał też inną, typowo brytyjską przywarę – uważał, że używanie psów do ciągnięcia zaprzęgów było w jakimś sensie zbyt „plebejskie” i czysto utylitarne. Na swoją wyprawę zabrał wprawdzie grupę psów, ale to nie one miały odgrywać zasadniczą rolę. Do sań zaprzężone zostały kucyki, które jednak szybko osłabły w polarnych warunkach i musiały zostać zastrzelone. Natomiast psy okazały się bezużyteczne, gdyż nie były odpowiednio wytrzymałe.

Scott zabrał też ze sobą trzy sanie z napędem silnikowym. Jednak wszystkie trzy bardzo szybko przestały działać. W tej sytuacji zdecydowano, że sanie, znacznie cięższe od tych, z których korzystał Amundsen, będą ciągnione przez samych uczestników wyprawy. Była to katorżnicza praca w niezwykle trudnych warunkach, tym bardziej że Scott zabrał na swoją eskapadę pięcioro ludzi, mimo że początkowo ekipa miała składać się z czterech osób. Oznaczało to, iż cała grupa nie miała odpowiedniej ilości jedzenia.

Na domiar złego Scott nie zadbał o to, by pojemniki z paliwem, używanym do gotowania i ogrzewania namiotów, zostały odpowiednio zabezpieczone przed mrozem, przez co niektóre z nikł pękły i połowa paliwa wyciekła. Członkowie wyprawy cierpieli często na tzw. śnieżną ślepotę, która powstaje w warunkach silnego nasłonecznienia, np. podczas długiego przebywania na śniegu (lub na plaży). Oznacza to, że ludzie Scotta albo nie mieli odpowiednich gogli, albo też posiadali je, ale nie stanowiły one skutecznej ochrony przed promieniami słonecznymi.

Być może najbardziej szokujące było jednak to, że żaden z uczestników wyprawy nie umiał jeździć na nartach. Ludzie Scotta, pozbawieni możliwości transportu na saniach, musieli pokonywać na piechotę wielkie obszary pokryte śniegiem i lodem. Dodatkową komplikacją było to, iż wyprawa Scotta stawiała sobie za cel prowadzenie eksploracji naukowej w celu lepszego poznania Antarktydy. W związku z tym po drodze zbierano różne materiały i próbki geologiczne, które dodatkowo obciążały sanie.

Unicestwione marzenia

W odległości 25 kilometrów od bieguna Scott i jego ludzie natknęli się na ślady wcześniejszej obecności w tym samym miejscu ekipy Amundsena. W sensie psychologicznym była to dla nich fatalna wiadomość, choć mieli jeszcze nadzieję, iż Norweg nie dotarł do celu i zawrócił. Gdy jednak 17 stycznia 1912 roku doszli do bieguna, zobaczyli tam zatkniętą flagę Norwegii. Ich marzenia o pionierskim wyczynie zostały tym samym unicestwione. Wszyscy członkowie wyprawy byli już skrajnie wyczerpani, a przed nimi była jeszcze niezwykle trudna droga powrotna.

Brytyjczycy dotarli na biegun późnym latem, kiedy temperatury w tej części naszego globu zwykle zaczynają gwałtownie spadać. Marsz powrotny okazał się morderczy. Zmęczenie, odmrożenia i niedożywienie powodowały coraz więcej kłopotów, a 17 lutego zmarł Edgar Evans, pierwszy człowiek grupy Scotta. Niedługo po nim, w wyniku ciężkich odmrożeń, zmarł też Lawrence Oates. Scott oraz dwóch jego towarzyszy kontynuowali wyprawę przez kolejne dni i tygodnie, ale temperatury stawały się coraz niższe, a potężna śnieżyca zatrzymała ich w odległości zaledwie 17 kilometrów od składu paliwa i żywności. Cała trójka zamarzła w namiocie.

„Wytrzymamy to do końca, ale oczywiście słabniemy, a koniec nie może być daleko” – pisał Scott w swoim ostatnim wpisie do dziennika. – „Szkoda, ale nie sądzę, żebym mógł pisać więcej. Wielki Boże, miej w opiece naszych najbliższych”. Przypuszcza się, że Scott i pozostali dwaj uczestnicy wyprawy zmarli mniej więcej w połowie marca.

Ich zwłoki odnaleziono w listopadzie 1912 roku. Odzyskano wiele bezcennych notatek oraz próbek, które zbierali na potrzeby badań naukowych. Bardzo ważnym źródłem danych był także dziennik Scotta, który badacz skrupulatnie prowadził każdego dnia aż do samego końca. Ekipa ratunkowa pochowała ciała odkrywców tam, gdzie je znaleziono. Nad namiotem usypano kopiec ze śniegu i umieszczono krzyż.

Tragiczny błąd

Powyżej pisałem o licznych błędach popełnionych przez Scotta. Jednak jeszcze jeden błąd, być może najważniejszy, miał bezpośredni wpływ na to, że wszyscy uczestnicy brytyjskiej wyprawy zginęli. Amundsen, jak wspomniałem, miał do dyspozycji czterech wytrawnych nawigatorów, którzy posługiwali się sekstantem. To lekki kątomierz lusterkowy, przy pomocy którego można było z łatwością określić dokładnie położenie geograficzne danego obiektu. Scott miał w swojej ekipie tylko jednego człowieka o jakim takim doświadczeniu nawigacyjnym, który posługiwał się tzw. teodolitem, stosunkowo ciężkim urządzeniem używanym do pomiarów geodezyjnych. Fakt ten miał fatalne konsekwencje dla Brytyjczyków.

Ważnym, wręcz nieodzownym zadaniem w czasie marszu w kierunku bieguna było pozostawianie co jakiś czas markerów oznaczających trasę powrotną i sygnalizujących umiejscowienie składów z żywnością. Ponieważ jednak nawigator Scotta nie za bardzo wiedział, co robi, oznakowanie to było niedokładne, a czasami wręcz szokująco złe. Kiedy żyjący jeszcze trzej uczestnicy wyprawy po raz ostatni rozbili swój namiot, znajdowali się w miejscu, w którym powinien znajdować się skład żywności i paliwa. W rzeczywistości był on jednak oddalony o 17 kilometrów. Gdyby Scott znalazł to miejsce, miałby szanse na przeżycie. Niestety on i jego towarzysze nie mieli już siły, by pokonać taki dystans. Zresztą niemal na pewno nie wiedzieli, gdzie dokładnie znajdował się ów magazyn.

Choć Roald Amundsen stał się pierwszym w historii człowiekiem, który dotarł do południowego krańca świata, przez wiele późniejszych lat znacznie częściej dyskutowano o wyprawie brytyjskiej. Być może wynikało to z faktu, iż była ona znacznie bardziej dramatyczna i zakończyła się tragicznie. W sumie jednak obaj ci mężczyźni byli niezwykle odważnymi pionierami. Warto wspomnieć, że po ich dotarciu do bieguna następny człowiek znalazł się w tym miejscu dopiero w 1956 roku, co świadczy o tym, jak trudna jest to trasa.

Dziś w miejscu, do którego Norweg i Brytyjczyk dotarli prawie jednocześnie, znajduje się Amundsen-Scott South Pole Station. To amerykańska stacja naukowo-badawcza w Antarktydzie Wschodniej, zlokalizowana na tzw. biegunie geograficznym, na wysokości 2830 metrów nad poziomem morza. Została ona założona w 1957 roku w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycznego i jest zaopatrywana wyłącznie drogą lotniczą. To, że w stacji tej może dziś mieszkać jednocześnie kilkadziesiąt osób, jest niezwykłym osiągnięciem setek naukowców z kilkunastu krajów, a także swoistym symbolem wyczynu Amundsena i Scotta sprzed ponad stu lat.

Andrzej Heyduk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama