Wigilia Bożego Narodzenia od zawsze miała w Polsce niezwykłą aurę. Niecierpliwe oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, łamanie się opłatkiem, 12 potraw, puste miejsce dla wędrowca, sianko pod obrusem, słuchanie kolęd – wszystko to czyni ten dzień wyjątkowym. Ale każdy z nas ma taką jedną, szczególnie silnie utrwaloną w pamięci Wigilię. O swoich niezapomnianych Wigiliach opowiadają czytelnikom Kalejdoskopu polskie gwiazdy: aktorki Anna Mucha i Katarzyna Zielińska, aktor Jakub Przebindowski oraz Natalia Lesz – aktorka i piosenkarka...
Puk, puk, tu wędrowiec
Dokładnie 10 lat temu miał premierę film dokumentalny Anny Muchy Wędrowcy. Wigilia 2010. Rok wcześniej aktorka postanowiła sprawdzić, jak w praktyce wygląda tradycja przyjmowania niezapowiedzianego gościa. Pomysł narodził się podczas jej podróży po świecie. Mucha często otrzymywała gościnę od osób, które żyły skromnie, ale potrafiły podzielić się tym, co mają. Zaczęła się więc zastanawiać, czy w ten wyjątkowy wieczór Polacy potrafią otworzyć swe domy i serca, by przyjąć nieznajomą osobę? Czy ta piękna tradycja jest żywa, czy tylko na papierze?
Aktorka wiedziała, że jeśli wyruszy sama, jako osoba znana nie będzie miała problemu z zaproszeniem do stołu. Dlatego na swojej stronie internetowej zaczęła szukać grupy „wędrowców”, którzy chcieliby wziąć udział w eksperymencie. Chętni, 11 osób, znaleźli się bardzo szybko. Byli to ludzie z różnych grup społecznych: studenci, menadżer, przedstawiciel wolnego zawodu a nawet bezdomny.
Zespół miał jedno zadanie – 24 grudnia odwiedzić losowo wybrane mieszkanie czy dom, zasiąść z gospodarzami przy wigilijnym stole i nakręcić to kamerą. Odwiedzane rodziny były zróżnicowane – zarówno z blokowisk, jak i z luksusowych dzielnic. Praktycznie to na nich ciążyła odpowiedzialność za powodzenie projektu. I wywiązali się z zadania znakomicie. Zarówno „wędrowcy”, jak i większość gospodarzy. Ale zdarzyło się, że pukający do drzwi słyszeli: – Nie ma dla Ciebie miejsca przy moim stole. Zatrzaskiwano im drzwi przed nosem. Słyszeli, że ktoś się źle czuje, że Wigilia właśnie się skończyła. Inni nie mogli pojąć, dlaczego ktoś nachodzi ich w tym dniu.
Budżet filmu, który wyniósł niecały tysiąc złotych, czyli 250 dolarów, został wykorzystany na zakup opłatków, Biblii i bombek, które zostały przeznaczone na świąteczne prezenty dla odwiedzanych mieszkańców. Anna Mucha dobrze pamięta, że była bardzo zadowolona z efektu finalnego: – To były jedne z najpiękniejszych świąt, jakie… udało mi się wyreżyserować! – przyznaje dziś. Eksperyment dowiódł też, że w świętach nie chodzi o to, by za wszelką cenę na stole postawić 12 potraw. – Chodzi o to, by spędzać ze sobą czas w gronie kochających się osób, ludzi, którzy mają na to ochotę. A czy będziemy jeść sushi, czy śledzie, to już inna sprawa – mówi aktorka i z przekonaniem dodaje, że bardzo chciałaby powtórzyć to wyzwanie.
Tata ważniejszy niż łyżwy
Wydaje się, że kiedy dziecko ma 6 lat, to w świętach najbardziej lubi prezenty. Już na początku grudnia skrupulatnie pisze list, albo – jeśli jeszcze nie umie pisać – rysuje to, co chciałoby znaleźć pod choinką. 6-letnia Kasia Zielińska, przyszła aktorka, mieszkała wtedy z rodzicami i swoją nowo narodzoną siostrą na osiedlu Słonecznym w Starym Sączu. Mieszkanie było nieduże, dwupokojowe. Mama aktorki miała przed sobą spore wyzwanie – przygotować wigilię, opiekować się niemowlęciem a także swoją starszą córką. Tata aktorki pracował wówczas za granicą. Nie było go już kilka miesięcy, ale Kasia wiedziała, że tata wróci, więc zamiast płakać z tęsknoty, starała się pomóc mamie w przygotowaniach do świąt.
– Pewnie wtedy więcej przeszkadzałam niż pomagałam, ale mama z ogromną cierpliwością patrzyła, jak składam serwetki czy przecieram filiżanki do kawy. Pewnie w środku denerwowała się, żebym przypadkiem nie upuściła czegoś cennego – śmieje się dziś aktorka.
Mała Kasia też napisała list do Mikołaja. Od jakiegoś czasu marzyła o łyżwach – białych figurówkach. Mama napisała jej na kartce wyraz „łyżwy”, który dziewczynka skrupulatnie przepisała, ale na wszelki wypadek je też narysowała. Żeby Mikołaj nie miał żadnych wątpliwości, o co dokładnie jej chodzi. Już na kilka dni przed świętami wypytywała mamę, czy na pewno wysłała list, czy zdąży on dotrzeć do Laponii, czy Mikołaj znajdzie czas, by kupić jej prezent?
Ale w tę Wigilię wydarzył się cud, którego Kasia się nie spodziewała. Rano ktoś zapukał do drzwi. Mama akurat zajmowała się młodszą córką, więc poprosiła Kasię, żeby sprawdziła kto to. Kiedy dziewczynka stanęła przy drzwiach, ktoś przekręcił z drugiej strony klucz, drzwi się otworzyły i oczom jej ukazał się…. Nie, nie Święty Mikołaj, tylko tata! Dziewczynka nie posiadała się z radości. – Tak naprawdę to, co pamiętam z tych świąt, to powrót taty. W zaśnieżonym kożuchu, z wielkimi walizkami. Rzuciłam mu się na szyję i chyba dość długo się przytulałam. Dopiero kiedy mama wkroczyła do akcji, tata mógł zdjąć ubranie i buty, i się ze wszystkimi przywitać – wspomina ze śmiechem Katarzyna Zielińska. I dodaje: – A! oczywiście znalazłam pod choinką wymarzone łyżwy, ale nie ucieszyły mnie one tak bardzo jak to, że usiądziemy do stołu całą czwórką. To była niezapomniana Wigilia.
Kiedy siedziała przy wigilijnym stole, Kasia nie wiedziała wówczas, że za ścianą też trwa uroczysta kolacja, której jednym z gości jest jej rówieśnik, Wojtek. Trzydzieści lat później stanęła z nim na ślubnym kobiercu, ale to już zupełnie inna historia...
Dom to rodzina a nie mury
Jakub Przebindowski od dziecka święta Bożego Narodzenia spędzał w mieszkaniu ukochanej babci w Opolu. Choć lokum nie było duże, odkąd pamięta, zjeżdżała się tam cała rodzina aktora i wszyscy byli szczególnie zżyci z tym miejscem. Mieszkanie to wiązało się nie tylko ze wspomnieniem wspólnych świąt, ale także wielu rodzinnych spotkań – tych zwyczajnych, codziennych i tych na specjalną okazję.
Pod koniec lat 90. babcia Jakuba Przebindowskiego musiała przenieść się ze swojego mieszkania, z którym związana była od lat, pod nowy adres w innej części miasta. Przeprowadzka ta okazała się prawdziwą rewolucją w rodzinie. Nowe lokum przez długi czas wydawało się wszystkim kompletnie obce.
– Nikt tego nie mówił głośno i wszyscy robili dobrą minę do złej gry, ale poczucie straty a może głębokie przyzwyczajenie brały górę – wspomina aktor.
Upłynęło sporo czasu, kiedy nagle pojawił się temat zbliżającej się Wigilii. Seniorka rodu postanowiła odczarować nowy adres, zapraszając na ten świąteczny wieczór do siebie. Wydawało się, że nie uda się w nowym miejscu odtworzyć atmosfery, którą pamiętali z poprzednich lat. Jednak pożyczone od nowych sąsiadów krzesła, kombinacja dwóch stołów, które stworzyły jeden duży, stare talerze, sztućce, obrusy, które rodzina aktora pamiętała z mieszkania w starej kamienicy – wszystko to sprawiło, że poczuli się prawie tak jak dawniej.
– Tak naprawdę dopiero moment wspólnej kolędy, głośnych rozmów, jedzenie wigilijnych potraw, cały świąteczny rozgardiasz dał wszystkim poczucie, że znowu jesteśmy u siebie. U babci. Wiem, że brzmi to jak truizm, ale jak się sam przekonałem, dom tworzą jego mieszkańcy, rodzina, niezależnie od tego, gdzie i pod jakim adresem – kończy swoje wigilijne wspomnienie Jakub Przebindowski.
Natalia sama w Nowym Jorku
Był rok 1998, kiedy na lotnisku Okęcie rodzice Natalii Lesz ze łzami w oczach żegnali swoją jedyną córkę. 17-letnia wówczas dziewczyna leciała do Nowego Jorku, by się uczyć, zdać maturę i pójść na wymarzone studia. Jej głowa przepełniona była marzeniami o tym, kim będzie, kiedy ukończy wydział aktorski na Uniwersytecie Nowojorskim. Choć trenowała jazdę figurową na lodzie i gimnastykę artystyczną, a także chodziła do szkoły baletowej – najbardziej chciała zostać aktorką.
Nie był to jej pierwszy pobyt w tym mieście, ale dotychczas towarzyszyło jej zawsze jedno z rodziców. Teraz została tam sama. Jednak cel, który jej przyświecał, mocno mobilizował ją do nauki i jej głównie poświęcała swój czas.
Natalia utrzymywała kontakt z rodzicami – często rozmawiali ze sobą przez telefon. Ale na każde święta wracała do Polski. Zapach ciast, świątecznych potraw, choinki to wszystko sprawiało, że czuła się błogo i szybko zapominała o samotności w wielkim mieście.
Kiedy miała 21 lat, okazało się, że nie wróci do Warszawy na Boże Narodzenie. Wzięła na siebie obowiązki, które zmusiły ją do pozostania w Nowym Jorku. Uprzedziła rodziców. Myślała, że sobie poradzi i z organizacją mini-wigilii, i z emocjami. Jednak siedząc nad pierogami z trudem zdobytymi gdzieś na Greenpointcie i barszczem z torebki rozpłakała się. – Myślałam, że po kilku latach mieszkania z dala od domu nie będę tak przeżywać tego, że nie ma mnie w domu na święta. W końcu jestem przecież dorosła. Praktycznie jednak całe święta spędziłam na telefonie. Składałam życzenia trzymając w jednej ręce telefon, a w drugiej opłatek – wspomina wzruszona aktorka.
To były najgorsze święta w jej życiu, ale niestety przyszło jej powtórzyć je trzy lata później. Wigilię spędziła w… pracy. Natalia pracowała wówczas jako asystentka producenta w stacji WNBC. – Nasze biuro mieściło się w Rockefeller Center. Nie pamiętam już dziś, na którym piętrze, ale bardzo wysoko. Mniej więcej na wysokości szczytu choinki, która co roku w Wigilię zapalana jest przy tym budynku – opowiada. Aktorka patrzyła z góry, jak efektownie wygląda ogromna choinka, plac pełen wiwatujących nowojorczyków, ale i tak było jej smutno, że kolejny raz spędza Wigilię sama. Postanowiła wówczas, że już więcej sobie tego nie zrobi i od tego czasu Wigilia musi być w Warszawie, z rodzicami i jej ukochaną córką Alicją. Bo rodzina jest najważniejsza.
Małgorzata Matuszewska