Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 01:55
Reklama KD Market

świeta po Australijsku

Dwa miesiące temu pisałem o przyjemnościach dojazdu rowerem do pracy. Dzisiaj opowiem o przyjemnościach jazdy rowerem, gdy się nie pracuje.

Okazją jest The Great Victorian Bike Ride. Impreza ta organizowana przez Bicycle Victoria stowarzyszenie rowerzystów stanu Wiktoria, odbywa się co roku na przełomie listopada i grudnia. W tym roku trasa rajdu prowadziła nad brzegiem oceanu po słynnej z pięknych widoków Great Ocean Road. W rajdzie uczestniczyło bagatela ponad 8,000 rowerzystów. W ciagu dziewięciu dni, w tym jeden dzień odpoczynku, mieliśmy do przejechania około 580 km.

Na noclegi zatrzymywaliśmy się w niewielkich miejscowościach; żadna z nich nie miała tylu mieszkańców, ilu było uczestników rajdu. Można sobie wyobrazić, jaki to zastrzyk pieniędzy dla lokalnych biznesów.

Puby na trasie rajdu planowały zaopatrzenie w napoje już kilka miesięcy wcześniej. Wiele z nich miało w tym jednym dniu większy obrót niż przez pozostałe 364 dni roku. Ale Wielki Rajd jest zasadniczo samowystarczalny. Uczestnicy śpią w swoich własnych namiotach. Organizatorzy zaś zapewniają posiłki z rajdowej kuchni, toalety, prysznice, ambulatorium, warsztaty naprawcze, transport bagaży, wydają nawet codziennie Gazetę Rajdową, a Rajdowa Radiostacja nadaje swój program 12 godzin dziennie.

Wyobrażacie sobie państwo przygotowanie takiego obozowiska dla ośmiu tysięcy ludzi, codziennie w innym miejscu? Wymaga to organizacji nie gorszej niż duża operacja militarna, a do tego większość prac wykonywana jest przez wolontariuszy. Początkowo obawiałem się stania w kolejkach. Kolejki rzeczywiście były, całkiem długaśne.

Te kolejki sa okropne narzekali rajdowcy koło mnie, po czym gadaliśmy przyjaźnie w poczuciu, że każdy z nas będzie mile obsłużony przez sympatycznego ochotnika, a poza tym i tak nie mamy nic ważniejszego do zrobienia. A do tego czas urozmaicali nam grajkowie i żonglerzy.

A ja nie mogłem się uwolnić od wspomnień z życia w Polsce 30 lat temu; koszmaru stania w kolejkach po pracy, w zimnie, z obawą czy wystarczy towaru, często w otoczeniu wrogich ludzi i złośliwego personelu sklepowego. Jeszcze jedno nieprzydatne doświadczenie życiowe z PRL, zupełnie niezrozumiałe dla Australijczyków. Jeszcze kilka migawek rajdowych. W niektórych miejscowościach sieć wodociągów i kanalizacji nie miała wystarczajacej przepustowości, więc wspomagały nas ogromne cysterny z wodą, a na ziemi rozkładano skomplikowaną sieć plastikowych rur. Wokoło huczały generatory i pompy, doprowadzając wodę i ścieki do miejsc przeznaczenia. Ja jednak oglądałem pod światło wodę w łazienkach i kranach z pitną wodą, czy aby oni nie pomieszali tych rur.

Jeden z punktów postojowych osada Gellibrand liczyła tylko 800 mieszkańców. Wszyscy wylegli z domów, bo żaden z nich nie widział w życiu tylu ludzi na raz. W miejscowej szkole zawieszono zajęcia i dzieciaki chórem pozdrawiały rajdowców. Koło pubu stały cięża rówkichłodnie wypełnione piwem, a wzdłuż szosy rozstawiły się przenośne stragany z lodami, sokami, kawą, naleśnikami, itd, itd.

No a sam rajd? Wystartowaliśmy z Port Fairy i jechaliśmy bardzo urozmaiconą nadmorską szosą. Klifowe wybrzeże jest fantastycznie wyrzeźbione przez fale morskie. Co kilka kilometrów zaskakują nas widoki grot, skalistych zatok i samotnych skał, w tym również słynny zespół skalny Dwunastu Apostołów. Do tego informacje o wrakach statków, które po trudach wielomiesięcznej żeglugi rozbiły się na tym niebezpiecznym wybrzeżu.

Odżywa mi w pamięci fragment którejś z książek Josepha Conrada, jak to kapitanowie angielskich szkunerów okrążali Wyspy Zielonego Przylądka, zapuszczali się daleko na południe, aż do "ryczących czterdziestek". Tam łapali wiatr w żagle, pędzili na wschód i teraz liczyła się tylko jedna rzecz: zmienić we właściwym miejscu kurs na północ i ujrzeć światło latarni morskiej Apollo Bay na Cape Otways. W przeciwnym razie lądowali na rafie, jak dziesiątki statów przed nimi.

My dojeżdżamy do Apollo Bay od strony lądu. Miejscowość jest otoczona stromymi górami, z których rozpościera się przepiękny widok na zatokę i latarnię morską. Pozostał jeszcze długi, szybki zjazd i już jesteśmy w naszym kolejnym domu. Większość szos, po których wędrował Wielki Rajd, była zamknięta dla ruchu samochodowego. Towarzyszyły nam cztery karetki pogotowia i kilka szybkich motocykli dla sanitariuszy. A do tego sporo policji, ruchome warsztaty i ostatni ratunek: SAG Wagons czyli samochody dla tych, którym zabrakło już siły albo ochoty, żeby pedałować dalej.

Wróciłem z rajdu do Melbourne, gdzie panowała już świąteczna atmosfera, a raczej atmosfera przedświątecznych zakupów. Słowo Christmas, a właściwie Xmas stało się marką handlową. Ludzie krążą jak błędni po sklepach i kupują bez umiaru. A jak wyglądają święta Bożego Narodzenia w Australii?

Po pierwsze jest ciepło, potrafi być gorąco. Po drugie ze względu na letnie urlopy i wakacje większość bożenarodzeniowych spotkań towarzyskich odbywa się przed świętami. A więc instytucje organizują "Christmas party" dla pracowników. Czasami jest to barbeque w pobliskim parku, czasem lunch w restauracji, czasem bardzo wystawny bal w eleganckim hotelu, a zdarza się, że wszystkie trzy imprezy.

Po trzecie, wszystkie kluby i organizacje społeczne urządzaja okolicznościowe przyjęcia. Po czwarte, wiele parafii gromadzi wiernych na wspólnym śpiewaniu kolęd w lokalnym parku. Jest też masa prywatnych spotkań, najczęściej w parkach, przy barbeque. Za to po świętach całe życie towarzyskie zamiera, większość ludzi na urlopach, poświąteczny karnawał to nieznane pojęcie.

Wreszcie nadchodzi Wigilia i zaskoczenie: to jest najdłuższy dzień roku. Próżno wypatrywać pierwszej gwiazdy; pojawi się dopiero koło dziewiątej wieczorem. Ale w pracy świętowanie zaczyna się już rano, najczęściej jest to kurczak i szampan. A w polskim domu? Tak jak tradycja każe wigilijna kolacja z zupą grzybową, rybą, makowcem. I pasterka. W Melbourne polska pasterka jest na ogół odprawiana w czterech kościołach, w dwóch pod gołym niebem nareszcie widać wiele gwiazd. W tym roku święta wypadły w weekend, w związku z czym przysługiwały nam dwa dni wolne w poświąteczny poniedziałek i wtorek, no i jeszcze wolny poniedziałek 3 stycznia jako rekompensata za Nowy Rok, który wypadał w sobotę. Tak, tak, w Australii nie marnuje się żadnej okazji do wypoczynku.

Dostałem w tym roku przymusowy urlop między Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem, a więc tak jak wielu Australijczyków wyjechaliśmy na kemping w góry Grampians, 250 kilometrów na zachód od Melbourne. Grampians to niewielkie pasmo górskie pochodzenia wulkanicznego, o bardzo urozmaiconych formacjach skalnych. A do tego masa zieleni i zwierząt.

Nasz kemping był w centrum osady Halls Gap, a mimo to między namiotami krążyły rodziny kangurów i stada dzikich kaczek. Wieczorem papugi nad naszymi głowami kłóciły się wrzaskliwie o miejsce do spania, a rano budziły nas polifoniczne kwartety kookabur. Na szosach trzeba było jeździć bardzo ostrożnie, żeby nie uderzyć kangura, nie przejechać misiowatego wombata albo kolczastego mrówkojada czyli echidny.

Dzień sylwestrowy był bardzo upalny, po czym nadeszła noc łagodna jak aksamit, ptaki zakończyły swoje kłótnie, na niebie pojawiły się miliony gwiazd. Nowy Rok przywitaliśmy z przypadkowo spotkaną polską rodziną, która przyjechała tam z Adelajdy.

Natomiat w miastach na Sylwestra urządza się oczywiście wiele balów i zabaw; i znowu zaskoczenie bale zaczynają się już o ósmej, a kończą na ogół godzinę po północy. Czasem trudno zdążyć ze składaniem wszystkich życzeń noworocznych, bo już wypraszają gości.

Prócz tego w wielu dużych miastach urządzane są w noc sylwestrową pokazy sztucznych ogni. Najbardziej spektakularny w Sydney na głównym moście, Harbour Bridge. W Melbourne tradycyjnie nad rzeka Yarra. Aby uniknąć wypadków na szosie, lokalne władze fundują w tę noc bezpłatny powrót do domu komunikacją miejską. No i mamy rok 2005. życzę państwu wszystkiego najlepszego.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama