Wspomnienia Tadeusza Gubały, byłego żołnierza Armii Krajowej
W czasie powstania warszawskiego goniec, łącznik i obserwator. Dziś 91-letni mieszkaniec Chicago, jeden z nielicznych żyjących powstańców, były żołnierz Armii Krajowej i weteran armii amerykańskiej. Choć większość życia spędził w Stanach Zjednoczonych, to lata wojny i okupacji spędzone w Polsce najbardziej wyrzeźbiły jego tożsamość. Rodowity warszawiak, rocznik 1929, doświadczył głodu, był świadkiem egzekucji ulicznych, przeżył obławy i niemieckie obozy.
91-letni Tadeusz Gubała, pseudonim ,,Tabaka”, wita mnie na tarasie uroczego, otoczonego zielenią i kwiatami domu w północno-zachodnim Chicago z uprzejmością swoistą dla przedwojennego dżentelmena. Do białej koszulki polo ma przypiętą znajomą kotwicę – symbol Polski Walczącej i Krzyż Armii Krajowej. W naszej dwugodzinnej rozmowie najbardziej uderza zadziwiająca pamięć i precyzja, z jaką odtwarza wydarzenia sprzed dziesięcioleci, a także pogoda ducha i niesłabnące poczucie humoru. W 1944 roku, gdy wybuchło powstanie, miał 15 lat.
Godzina “W”
– Na ostatniej zbiórce podano, gdzie mamy się spotkać. Godzina rozpoczęcia akcji została ustalona na piątą po południu, bo w tym czasie ludzie wracali z pracy, a w ulicznym ruchu łatwiej było zająć stanowiska bojowe. Uważni obserwatorzy mogli dostrzec, jak ulicami miasta w dość luźnych płaszczach przemieszczają się ludzie na ustalone stanowiska. W niektórych miejscach Niemcy też zorientowali się wcześniej, że coś się dzieje. W całym mieście wybuchały tzw. wpadki. Na Woli już koło drugiej słychać było strzały. Jednak wszystko zaczęło się na całego o piątej – wspomina Gubała.
Wychowany w duchu głębokiego patriotyzmu i wiary w niezłomność Polaków, w 1942 r., jako 13-latek Gubała został zaprzysiężony w Szarych Szeregach. Atmosferę w Warszawie tuż przed wybuchem powstania opisuje jako na pół heroiczną i triumfalną.
– Siedząc na chodniku obserwowaliśmy Niemców wracających z frontu wschodniego. Ciągnęli za sobą wiejskie wozy z podziurawionymi oponami wypchanymi słomą i przywiązane do nich krowy. Widać było, że niemieccy żołnierze byli już kompletnie zdemoralizowani. Ryczeliśmy ze śmiechu na ich widok – snuje opowieść.
W dniu wybuchu powstania, 1 sierpnia 1944 r., pierwszym zadaniem 15-letniego Gubały było spotkanie z kolegami na placu Kercelego na Woli. Do spotkania nie doszło, gdyż rozpoczęte walki były tak intensywne, że wszyscy byli w rozsypce. Został więc przydzielony jako goniec do plutonu 315 w dawnym sierocińcu doktora Korczaka.
– Byłem w grupce, która czyściła i przygotowywała broń do ataku na niemieckie koszary w budynku szkolnym. Niemiecka obrona była jednak bardzo silna; nie udało się zdobyć nad nim kontroli.
Jednak kolejna akcja tego dnia zakończyła się sukcesem. Była to próba odbicia garażu naprawy niemieckich samochodów wojskowych.
– Uzbrojony w rakietnicę, którą miałem jeszcze z 1939 roku, w francuskim hełmie z grzebieniem, wraz z mechanikiem i dwoma kolegami ruszyliśmy na garaż. Zdobyliśmy samochody z zapasem benzyny. Moim zadaniem było wysysanie jej do 20-litrowych kanistrów i przenoszenie, czy raczej taskanie ich na barykadę. Benzyna była poważną bronią, bo była używana do koktajli Mołotowa.
Do pokonania miał blisko kilometrowy dystans. Ulice były ostrzeliwane. Na drodze leżały martwe ciała. Zbiorniki były ciężkie i był w stanie brać tylko po jednym. Gdy dotarł na miejsce z pierwszym, starsi koledzy zgotowali mu burzliwą owację.
– Z całego tego wzruszenia prawie wszedłem w minę – śmieje się Gubała.
Kolejną funkcją Gubały w powstaniu była obserwacja z ukrycia niemieckiego ruchu na front wschodni.
– Rejestrowaliśmy ilość i rodzaj pojazdów, które przemieszczały się przez mosty Poniatowskiego i Kierbedzia. Była to dość odpowiedzialna funkcja, gdyż sporządzane raporty docierały do samego Londynu.
Gdy w drugim tygodniu powstania Niemcy zaatakowali siedzibę jego plutonu, Gubała z kolegami wiedzieli już, że sytuacja nie wygląda dobrze.
– Niemcy zaczęli wrzucać do domu pęczki granatów. Z piwnicy docierały jęki umierających w bólu ludzi. Mężczyźni, w tym mój ojciec, byli już ustawieni pod ścianą, nad nimi stali Niemcy z karabinami. Jakieś kobiety przechwyciły mnie na swoją stronę, zawiązały chustkę na głowę i tak z grupą kobiet pognano nas do Warszawy Zachodniej, skąd załadowano na pociąg do Niemiec. Moja rola w powstaniu dobiegła końca.
Silni, zwarci i gotowi
Tadeusz Roman Gubała urodził się 3 lutego 1929 roku w Warszawie na ulicy Hożej, gdzie przed wojną mieszkał z rodzicami, starszą siostrą i babcią. Odkąd pamięta, fascynowało go wojsko. Jako dziecko lubił nakręcane zabawki – czołgi, samoloty i inne, ale wszystkie musiały być związane z wojskiem. Gdy do ojca przychodzili wojskowi koledzy, największą frajdą było oglądanie i bawienie się ich medalami.
Przed wojną, jako kilkuletni chłopiec niewiele rozumiał z rozmów o polityce, lecz pamięta, że dużo mówiło się o Piłsudskim. Nie zapomni pogrzebu marszałka, w którym uczestniczył na ramieniu ojca. Później wdrapał się na drzewo, żeby jeszcze lepiej widzieć dostojny pochód z trumną Piłsudskiego.
Lubił też ,,dłubać w drewnie” i budować łodzie i lokomotywy, które często wręczane były nauczycielom. Jako kleju używał mączki kasztanowej zrobionej z zebranych kasztanów.
Od dziecka był oswojony z tematem wojny. Dorastając w latach dwudziestolecia międzywojennego, zarówno w szkole, jak i w domu, panowało przeświadczenie o przezwyciężeniu wroga. Królowało hasło ,,silni, zwarci i gotowi”. Wspomina, że już w lipcu 1939 r. w powietrzu czuć było atmosferę przygotowań do wojny – ćwiczenia, syreny, kierowanie się do piwnic. Miał wówczas 10 lat.
– W tym wieku, w rozmowach z kolegami, nie robiliśmy z tego wielkiej sprawy. Wojna miała być krótka, pomoc miała nadejść z zachodu. Żartowaliśmy, że szybko zdobędziemy Berlin i będziemy panami sytuacji. Chyba nikt nie wyobrażał sobie wówczas skali tej morderczej wojny, a tym bardziej my, dzieci – wspomina Gubała.
Zawyły syreny
Gdy 1 września 1939 r. w Warszawie zawyły syreny, Gubała z kolegami obserwował walki powietrzne.
– Dla nas, młodych chłopców, to było niesamowicie ciekawe – wspomina.
Dni upływały, a Warszawa, zaatakowana ze wszystkich stron, płonęła. Gdy 11 września Gubałom spaliło się mieszkanie, do czasu kapitulacji stolicy znaleźli schronienie w sierocińcu doktora Korczaka. Później z gruzów odbudowali prowizoryczne mieszkanie i rozpoczęła się wojenna wegetacja.
Przez pięć lat okupacji widział egzekucje uliczne, przeżył obławy, doświadczał głodu.
– Chleb na kartki, wypiekany przez Niemców, nazywaliśmy ,,dźwiękowcem”, bo podsypywany był trocinami zamiast mąki, dlatego dźwięczał przy ugryzieniu – wspomina Gubała. – ,,Popularna” była też sfermentowana marmolada. Rodzice cały czas walczyli o żywność. Niedaleko naszego mieszkania rozstrzelano 40 osób. Przed egzekucją usuwano gapiów z ulic, lecz wszyscy obserwowali ją gdzieś z ukrycia. Doświadczany przez nas terror odzywał się w formie stałej nerwowości. Przy każdym wyjściu z domu tak się żegnałem z rodzicami, jakbym mógł ich już nigdy nie zobaczyć. Jednakże w sterroryzowanej Warszawie Polacy byli bardzo zjednoczeni. Ryzyko utraty życia stwarzało bardzo silną wspólnotę. Zawsze można było liczyć na pomoc od przypadkowego przechodnia czy pasażera w tramwaju – wspomina lata okupacji Tadeusz Gubała.
W 1942 r., gdy miał 13 lat, wychowawczyni oraz instruktorka Chorągwi Warszawskiej wprowadziła go do Szarych Szeregów. Jako zawiszak przechodził szkolenia przygotowujące do różnych misji. Został poddawany ćwiczeniom pamięciowym, ćwiczeniom na orientację, próbom małego sabotażu. Zajmował się również rozklejaniem klepsydr, malowaniem napisów i kotwic Polski Walczącej.
Pancakes i donuts od Amerykanów
Po wywiezieniu z Warszawy w drugim tygodniu powstania Tadeusz Gubała trafił do przymusowej pracy w niemieckim obozie na stacji przeładunkowej w Lehrte k. Hannoveru. W czasie marszu w kierunku Berlina w kwietniu 1945 r. w nocy został odbity przez Amerykanów.
– W alianckim szpitalu polowym po raz pierwszy tak się najadłem pancakes, popitych sokiem ananasowym z puszki, że rozchorowałem się i trafiłem do szpitala – opowiada Gubała.
W obozie wojskowym w Fallingbostel na terenie Niemiec doczekał demobilizacji z Wojska Polskiego w czerwcu 1947 r. Wielu jeńców z tego obozu już wcześniej zaczęło wracać do swoich krajów pochodzenia. 18-letni Gubała nie miał do czego wracać. Ojciec został rozstrzelany, siostra zginęła z wycieńczenia w Niemczech. Na szczęście w Niemczech Zachodnich udało się odnaleźć matkę, z którą pod koniec 1950 roku wyemigrował do Ameryki.
– 20 grudnia 1950 r., po jedenastu dniach rejsu, zstąpiłem na Ziemią Obiecaną, gdzie zjadłem pierwszego ,,donuta” i napiłem się kawy od Salvation Army. Za to do dziś co roku daję im donację – podkreśla Gubała.
Rok później, za namową kolegów z AK, przeprowadził się z Nowego Jorku do Chicago. Podjął naukę, szybko wpadł w kręgi napływającej powojennej emigracji, spotkał dawnych kolegów, a nawet dawnych profesorów. Jednak już po paru miesiącach został zaciągnięty do amerykańskiej służby wojskowej, gdzie spędził 2 lata. Po honorowym zwolnieniu poszedł na studia i wyuczył się zawodu mechanika inżyniera. Następnych prawie 30 lat przepracował w międzynarodowej firmie Fluor Corp. Postanowił przejść na emeryturę, gdy odezwały się dawne problemy zdrowotne jeszcze z czasów wojennych.
Generał bez armii
Dziś Tadeusz Gubała z żoną wiedzie spokojny żywot w chicagowskiej dzielnicy Portage Park. Mimo namów córek, nie chce przeprowadzać się na przedmieścia, bo – jak twierdzi – ,,starych drzew się nie przesadza”. 91-latek lubi zażyć przepisany przez lekarza ,,kieliszeczek koniaczku”, odbijać piłki tenisowe o ścianę w pobliskim parku i sypać żartami jak z rękawa. ,,Zrobili mi operację na kataraktę i zmienili mi światopogląd” – śmieje się.
Ze swojego bogatego życiorysu, polskiego i amerykańskiego żołnierza, powstańca warszawskiego, jeńca wojennego, imigranta, inżyniera, męża i ojca, 91-latek najbardziej chciałby być zapamiętany jako człowiek, który przeżył okupację i zachował polskość przez tyle lat.
Choć jest prezesem chicagowskiego koła Armii Krajowej, żartuje, że ,,po co generał, jak wojska nie ma” i pokazuje mi długą listę nazwisk byłych żołnierzy AK, zarejestrowanych przez lata w organizacji. Przy większości z nich widnieje czarny krzyżyk. To ci, którzy odeszli na wieczny odpoczynek – wyjaśnia.
Na koniec pytam Tadeusza Gubałę, czy widząc dzisiejszą Polskę uważa, że warto było o nią walczyć.
– Ofiara, którą złożyliśmy na ołtarzu wolności, znacznie przekracza uzyskane kiedykolwiek korzyści – odpowiada.
Tekst i zdjęcia:
Joanna Marszałek
[email protected]