Rocznica historycznych upałów, która przypadła niedawno w Chicago, przywołała inną rocznicę, którą obchodzę w lipcu – mojego pierwszego przyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Choć w 1995 roku, gdy z gorąca zmarło ponad 730 osób, nie było mnie jeszcze w Ameryce, to już kilka lat później miałam przekonać się na własnej skórze, co oznacza chicagowskie lato dla nowo przybyłej, biednej studentki z Polski.
Nie zapomnę uderzenia duchoty po wyjściu z lotniska O’Hare. Jako przybyszka z miejscowości uzdrowiskowej o umiarkowanym klimacie w dolinie Wisły pomyślałam wówczas, że to jakiś jednorazowy ewenement klimatyczny. Już wkrótce miałam się przekonać, że to zupełnie ,,normalne” chicagowskie lato.
Cztery przeprowadzki w ciągu trzech miesięcy miały dwa nadrzędne cele: po pierwsze, aby było jak najtaniej, a po drugie – po zapoznaniu się z realiami – aby w mieszkaniu był ten sprzęt na wagę złota, który wszyscy nazywali ,,erkondyszynem”.
Przyleciałam sama, nie znając nikogo, do pracy załatwionej sobie wcześniej przez telefon w delikatesach przy Milwaukee Ave. na Jackowie. Przez trzy miesiące ,,kroiłam salcesony” – jak ktoś powiedział kiedyś o mnie współczująco – za pięć dolarów na godzinę. Zarobiony ,,cash” skrupulatnie pakowałam w stosiki po sto i oklejałam żółtą karteczką. Moim American Dream było wówczas przywiezienie ze sobą do Polski dwóch tysięcy dolarów na czysto, by móc żyć rozrzutnie na studiach i zwrócić ciotce część pieniędzy pożyczonych na bilet. Oczywiście chciałam też zobaczyć choć kawałek Ameryki.
Właśnie za tę chęć przygody zostałam praktycznie wyrzucona z pierwszego mieszkania, gdyż polskiemu małżeństwu, u którego wynajmowałam pokój, nie spodobał się fakt, że prócz krojenia salcesonów chciałam wieczorem wychodzić na miasto i, co gorsza, rozmawiać z ,,różnymi ludźmi”. Raz postanowiłam zawędrować pieszo z Jackowa do Sears Tower, bo wieżowiec wydawał się przecież tak blisko. Innym razem klient poznany ,,na salcesonach” zaproponował przejażdżkę do downtown, a ja – o zgrozo – przyjęłam zaproszenie.
Drugie mieszkanie na szczęście było jeszcze tańsze, za to pokój, który mi przypadł znajdował się w przejściu między kuchnią a korytarzem z łazienką i… nie miał drzwi. Do mojej izdebki w zbiorowym mieszkaniu powietrze z erkondyszynu ledwo dochodziło i dodatkowo o różnych porach przewijali się przez nią ludzie. Pozbawiało mnie to kompletnie prywatności i uniemożliwiało ochłodę choćby w postaci spania w samej bieliźnie. Zaniechałam tych prób, gdy zorientowałam się, że stanowią one sporą atrakcję dla wychodzącego do pracy o świcie współlokatora kontraktora.
Pewnego dnia do nieistniejących już delikatesów, gdzie pracowałam, przyszła starsza kobieta i oznajmiła, że jest moją daleką ciotką, i że mogę u niej mieszkać za darmo aż do końca pobytu. Pomyślałam, że w sumie mam niewiele do stracenia i przeprowadziłam się do wynajmowanego przez nią zbiorowego mieszkania przy ulicy Hamlin. W niewielkim pokoju, między łóżkiem ciotki a stołem, na noc rozkładałam materac, a na dzień składałyśmy go, żeby można było przejść. Jak sięgam pamięcią, klimatycznie to były najprzyjemniejsze dni tego pierwszego pobytu w Chicago.
Na krótko przed powrotem do Polski kolega z pracy zaproponował, że nauczy mnie jeździć, bym zrobiła sobie prawo jazdy. Było już ciemno i byłam zmęczona po 12 godzinach krojenia salcesonu, więc podczas tej pierwszej lekcji ,,na eli” pomyliłam hamulec z gazem i rozbiłam koledze przedni zderzak. Wróciłam więc do Polski ze stosikiem umniejszonym, ku mojej rozpaczy, o kilkaset dolarów. Rok później znów byłam w Chicago. Ale to już zupełnie inna historia.
Joanna Marszałek
Ustronianka i chicagowianka, na emigracji od 2000 roku. Ciekawa świata, złakniona wiedzy, nieustannie szuka przygód, guza i dziury w całym. Szczególnie wyczulona na ludzką krzywdę i niesprawiedliwość na świecie. Zainteresowana tematami społecznymi, imigracyjnymi, kryminalnymi oraz niezwykłymi historiami zwykłych ludzi. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Visual & Communication Department w City Colleges of Chicago. Od 2016 r. z dumą piastuje stanowisko kierownika działu społecznego „Dziennika Związkowego”.
Reklama