Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
fot.ERIK S LESSER/EPA-EFE/Shutterstock
“Ludzie muszą wiedzieć, czy ich prezydent nie jest oszustem. OK – nie jestem oszustem. Wszystko co mam, zarobiłem własnymi rękami”. Autorem tych słynnych słów był republikanin Richard Nixon – pierwszy z prezydentów, który ujawnił swoje zeznania podatkowe. Nie do końca dobrowolnie, bo wcześniej doszło do wycieku z Internal Revenue Service. Odtąd publikowanie informacji na temat dochodów przez prezydentów, wiceprezydentów i kandydatów na te urzędy stało się politycznym zwyczajem. Do czasu, bo Donald Trump uparcie tego odmawia.
Ujawniać dochody kandydatów na prezydentów, na inne urzędy publiczne oraz osób piastujacych te funkcje? W USA prawo tego nie wymaga. Nawet ta część kodeksu podatkowego, na którą powołuje się dziś Izba Reprezentantów domagając się od prezydenta opublikowania zeznań, jest wyjątkowo mętna i niejednoznaczna. Nic więc dziwnego, że prawnicy obecnego prezydenta poszli do sądów i skutecznie blokują ujawnienie danych o jego zarobkach. Sam Donald Trump utrzymuje, że dopóki w sprawie jego zeznań prowadzony jest audyt, to nie może ich ujawniać, co też nie do końca jest prawdą. Zrobił to już wcześniej Nixon, kiedy wzięto pod lupę jego zeznania podatkowe.
Dochody ujawniano w różny sposób. Podczas kampanii w 1976 roku Jimmy Carter opublikował formularze podatkowe, ale jego oponent Gerald Ford zadowolił się jedynie opublikowaniem podsumowania dotyczącego dochodów. Republikanin Bob Dole podczas kampanii w 1996 roku ujawnił zeznania podatkowe z minionych 30 lat. W 2016 roku Hillary Clinton opublikowała informacje o dochodach z okresu ośmiu lat. Czasem kosztowało to spore pieniądze. Nixon musiał dopłacić ok. 400 tys. dolarów zaległych podatków, co w latach 70. było sumą niebagatelną. Bill i Hillary Clintonowie też musieli dopłacić IRS po słynnej aferze Whitewater.
Od czasu Billa Clintona Biały Dom w okolicach 15 kwietnia ujawniał prezydenckie zeznania podatkowe. Donald Trump tego nie robi. Prezydent jest co prawda zobowiązany do publikowania sprawozdań finansowych, ale ich struktura jest oparta na zupełnie innych przesłankach. Chodzi w nich o podanie informacji o zależnościach biznesowo-finansowych prezydenta i ujawnianie konfliktu interesów. Nie znajdziemy tu jednak informacji o realnej stopie opodatkowania, wykorzystanych ulgach podatkowych, pieniądzach przekazanych na cele charytatywne czy deklarowanych stratach z prowadzenia biznesu. O tym mówią zeznania podatkowe. Jedyne formularze dotyczące obecnego prezydenta, jakie znamy, dotyczą pierwszych stron zeznania z 2005 roku, w których Donald Trump deklarował zapłacenie 38 milionów dolarów podatku federalnego od 150 milionów dochodu.
Prezydent uważa, że jego osobiste dochody są sprawą między nim a Internal Revenue Service. Dzieje się to w kraju, w którym zwykły podatnik niejednokrotnie musi ujawniać własne dochody, starając się o zwykły kredyt konsumencki.
Nie chodzi tu o dziennikarskie wścibstwo, plotkarstwo, czy chęć zaglądania prezydentowi do kieszeni. Smutne, że sprawa widziana jest jedynie w kategoriach partyjnego sporu i “polowania” demokratów, którzy rok temu odbili Izbę Reprezentantów, na wymykającego się schematom prezydenta.
I nie chodzi nawet o to, co naprawdę znajduje się w zeznaniach podatkowych prezydenta, choć sądząc z nerwowych reakcji Białego Domu, można się spodziewać niewygodnych dla prezydenta informacji. To po prostu psucie amerykańskiej demokracji. W kraju, gdzie obowiązuje konstytucja spisana ponad dwa wieki temu, obyczaj polityczny nabrał szczególnego znaczenia. Prezydent Trump wygrał w 2016 roku, korzystając z wizerunku polityka pozasystemowego, ale unikanie ujawniania dochodów trudno uznać za pozytywną stronę przełamywania presji politycznej poprawności. Chodzi też o to, aby w debacie publicznej zajmować się najważniejszymi problemami, a nie pompowanym przez media problemem, czy dowiemy się, ile naprawdę zarabia prezydent. Ale nowe czasy wydają się sankcjonować nowe obyczaje. Może należę już do minionej epoki, ale powiem – niestety.
Tomasz Deptuła
Reklama