Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Na zdjęciu: Oko huraganu Dorian fot.CHRISTINA KOCH/NASA HANDOUT/EPA-EFE/Shutterstock
Imię Dorian jeszcze przez wiele dni przewijać się będzie w mediach. I to nie tylko amerykańskich, ale także polskich. Huragan otarł się o politykę nad Wisłą, a poziom dyskursu – jak to zwykle przy kampaniach wyborczych bywa – otarł się o granice dobrego smaku.
Meteorologia jest obecna w polityce nie od dziś. Ostatnio głównie za sprawą zmian klimatycznych i toczących się sporów w jaki sposób – jeśli w ogóle – im przeciwdziałać. Przy każdym gwałtownym kataklizmie, czy klęsce żywiołowej politycy zaczynają spierać się jak zbawiać planetę.
Zjawiska pogodowe wpływają na politykę także doraźnie. I to nawet jeśli są odległe o tysiące kilometrów. Kilka dni temu w ekspertów od meteorologii zamieniono 38 milionów Polaków, w związku z odwołaniem podróży prezydenta Donalda Trumpa na uroczystości 80-lecia wybuchu II wojny światowej. Polskie media wypełniły się spekulacjami na temat rzeczywistych motywów prezydenckiej decyzji. Punkt widzenia jak zwykle zależał od punktu siedzenia. Publiczne i prawicowe środki przekazu pokazywały całą grozę nadchodzącego żywiołu. Z liberalnych mediów dowiadywaliśmy się, że Dorian to takie sobie zjawisko meteorologiczne, a Trumpowi zależy bardziej na wyborcach z Florydy niż na Polakach (nawiasem mówiąc – czyż tak zresztą być nie powinno?).
Przypominało to dywagowanie Eskimosów (z całym szacunkiem dla Inuitów – to tylko figura retoryczna) na temat zachowania się mieszkańców Afryki w czasie największych upałów. Bo przecież mało kto nad Wisłą wie, czym są huragany, przy których docierające do Polski europejskie orkany przypominają niewinne zefirki. Nie brakowało przy tym kompletnych idiotyzmów, takich jak stwierdzenia, iż Dorian ,,przybrał na sile i porusza się z prędkością ok. 240 km na godz.”, tak jakby dziennikarze – pomińmy milczeniem jakiego medium – nie widzieli różnic między tempem przemieszczania centrum huraganu, a prędkością odnotowanych podmuchów wiatru. Była też i schadenfreude, gdy okazało się, że Dorian nie uderzy czołowo we Florydę, ale tylko o nią zahaczy. Nie z powodu sympatii do mieszkańców półwyspu, ale z tego, że ktoś na tym politycznie straci. W tym całym szaleństwie głosy kilku polskich dziennikarzy, którzy widzieli na własne oczy skutki tropikalnych żywiołów, np. huraganu Katrina, albo przeżyli na własnej skórze supersztorm Sandy, przeszły praktycznie bez echa. Bo zresztą jak tu można wytłumaczyć Polakom, jak wyglądają długie godziny spędzone bez elektryczności w szczelnie obitym drewnianym płytami pomieszczeniu, gdy na zewnątrz wichura dosłownie zwala z nóg, a deszcz pada poziomo? Prezydenta można lubić lub nie, ale w takich chwilach jego miejsce jest przy Amerykanach, a nie za granicą. Nawet gdy motywacja jest czysto polityczna, bo Floryda to przecież swing state, a spadek popularności George’a W. Busha zaczął się od zlekceważenia skutków huraganu Katrina i blamażu służb federalnych. Może nawet w grę wchodziło zwykłe zmęczenie? Trump ma już 73 lata i dopiero co wrócił ze szczytu G7 we Francji. Latanie nad oceanem i zmiana stref czasowych do łatwych nie należą. Huragan byłby wtedy dobrym pretekstem do pozostania w kraju.
Chicagowianie co prawda rzadko doświadczają skutków huraganów, ale silne wiatry i ekstremalne zjawiska pogodowe są im nieobce. Doskonale wiemy, że w chwilach najtrudniejszych polityka powinna ustąpić zdrowemu rozsądkowi i konkretnym działaniom w miejscach dotkniętych kataklizmem. A jeśli nie można w niczym pomóc, warto wykazać choć odrobinę empatii. Tak jak teraz w przypadku ofiar Doriana.
Tomasz Deptuła
Reklama